Szybki Newsletter

SZYBKI NEWSLETTER

- nowe tytuły postów! z tagiem z fandomem, żeby nie było niespodzianek, jako że mi się tych fandomów narobiło a narobiło
- na samym dole strony jest lista tagów, a nad nią dodałam wyjaśnienia do niektórych tagów, bo już mnie ludzie pytali

- jeśli ktoś chce, a np. nie może wykorzystać tego czegoś pod spodem, co się nazywa "Subskrybuj" (bo byli ludzie, co mieli z tym problemy), to zostało mi jeszcze 9 miejsc dla powiadomień na e-maila (czyli podajecie mi maila, ja go tu wpisuję, i każda opublikowana notka będzie wam wysyłana... no. Ma to sens?)

poniedziałek, 25 lipca 2016

[Fallout 4] Rozgorzała czaszka (Hancock x Aina)

- Gdzie jest Psochłap?
Na czaszce Nicka w miejscu, gdzie oberwał kolbą Strzeleckiego karabinu, widniała fioletowawa wyrwa, z której wyciekał powoli bliżej nieokreślony płyn. Synt z wyraźną trudnością nawiązywał kontakt z rzeczywistością, a jednak odnalazł ich samodzielnie. Nie powinien mieć problemów z pamięcią krótkotrwałą.
- Nick, gdzie jest Psochłap? - Jak to możliwe, że ranny Nick do nich trafił, a pies nie? Aina doskonale wiedziała, jak by to mogło być możliwe, ale nie chciała do siebie dopuszczać żadnej takiej myśli.
- Łeb mi rozsadza... - Android usiadł ciężko na skarpie, dotknął głowy robocimi palcami, ale nawet nie w pobliżu ubytku. Aina z przestrachem spojrzała na Hancocka, który już był daleko, już obchodził okolicę zazębiającymi się łukami, wypatrując Psochłapa w kępach wysokiej trawy i na horyzoncie. Ainie tylko mignęła jego ściągnięta, pewna twarz. W tej jednej chwili miała wrażenie, że kochała go bardziej niż kiedykolwiek dotychczas. Przypominał jej... Zdążyła sięgnąć do obrączek zawieszonych na jej szyi zanim przypomniała sobie, że już ich tam nie ma - Hancock przecież sprzedał je gdzieś w Goodneighbor, kiedy do niego poprzednio zawitali. Rozstała się z ostatnią rzeczą Nate'a, którą jeszcze miała; kiedy w końcu rozstanie się z jego wspomnieniem i odda w pełni Hancockowi?
I gdzie do diabła jest Psochłap?
- Nick - szepnęła, przykucając przy zagubionym syncie - naprawię ci skroń, jak tylko gdzieś usiądziemy, żebym mogła wyciągnąć narzędzia; ale proszę cię, spróbuj sobie przypomnieć. Zostaliśmy rozdzieleni. Psochłap był z tobą. Gdzie jest teraz?
- Co? - Android dopiero teraz zdawał się przetworzyć jej słowa. - No przecież jest zaraz... - Obrócił się i, zrozumiawszy swój błąd, zerwał się na równe nogi, z trudem utrzymując równowagę. Ruszył naprzód, w zupełnie innym kierunku, z którego do nich przyszedł. - Psochłap! PSOCHŁAP!
- Nie, Nick! - Aina złapała go za ramię i zatrzymała wpół kroku zanim zdołał wpaść w jakiś rów i się jeszcze bardziej poturbować. Hancock, który zaszedł już całkiem daleko, na okrzyki Nicka odwrócił się do nich, więc uniosła ku niemu rękę, żeby się nie przejmował. "W porządku?" "Nie, ale ogarniam." Hancock zdawał się doskonale zrozumieć jej przekaz, bo patrzył na nich jeszcze przez moment, a potem zaczął znikać po drugiej stronie pagórka. Aina ujęła Nicka pod ramię i ruszyli wolno w jego kierunku, tak, by cały czas widziała, jak wydeptywał swoje łuki w kępach trawiastych kikutów, które ginęły w dłoni Nicka, gdy ze zgrzytem porównywalnym do drapania tablicy szkolnej przesuwał zdrewniałe pędy między polimerowymi palcami.
- Nick, wszystko w porządku? - spytała Aina, próbując odwrócić jego uwagę, ale nieskutecznie. Synt złapał kolejną roślinę, zazgrzytał nieprzyjemnie razem z jej zębami, i zwrócił na nią na wpół nieobecne spojrzenie, jakby w ogóle nie mógł zrobić dwóch rzeczy jednocześnie, a potem odparł:
- Taa... aa... - zanim padł jak kłoda w wysoką trawę z kolejną porcją zgrzytów. Hancock, widząc to, wbił swój bagnet w ziemię, żeby zaznaczyć, gdzie skończył, i podbiegł pomóc Ainie przewrócić go na plecy. Nick był jeszcze przytomny, ale patrzył na nią pusto, jakby jej zupełnie nie rozpoznawał. Aina już grzebała w torbie w poszukiwaniu narzędzi. Hancock przytrzymywał głowę androida, żeby wyrwa pozostała czysta i dostępna do naprawy. Nie mówili ani słowa. Pracowali w ciszy, by jak najszybciej skończyć; sytuacja była zbyt niebezpieczna, żeby pozwalać sobie na pogaduchy. Jeśli Psochłap do nich nie dotarł, prawie na pewno nie jest w stanie - a więc został poważnie zraniony... albo gorzej. Nick znalazł sobie kiepski moment, żeby stracić zmysły.
Kto by pomyślał, że Strzelcy tak ich urządzą... Ainie rany zamknęły się po dwóch stimpakach, ale Hancock wciąż miał krwawiącą dziurę w ramieniu, gdzie dostał pociskiem penetrującym tak skutecznie, że wyrwało mu kawał mięsa - a z tym stimpaki średnio chciały sobie radzić. Kobieta przetrwarzała dane, rozpatrywała opcje i opracowywała plan działania, podczas gdy jej ręce manipulowały w głowie Nicka wypracowanymi ruchami; nie był to pierwszy raz, gdy naprawiała jego mechaniczny mózg, a i Hancock pomagał jej z wprawą mężczyzny, który już po wielokroć robił za samozwańczą asystę samozwańczych lekarzy i mechaników. Nie obyło się i tak bez wypadków - kilka razy dostał ręką nieprzytomnego już Nicka, gdy Ainie omsknęła się dłoń, za co nagrodził ją podenerwowanym wzrokiem; Aina zaś poraziła się prądem na tyle, że przez moment nie mogła ruszać ręką, gdy z jednego ramienia pęsety spadła jej gumowa nakładka. Wkrótce jednak Nick załączył i podniósł się z trudem, choć Aina jeszcze zalepiała mu wyrwę w czaszce żywicą.
- Źyjesz, stary? - spytał Hancock, kładąc mu rękę na ramieniu. Nick pokiwał słabo głową.
- Odpowiedz - mruknęła Aina w skupieniu. - Chcę usłyszeć, jak ci idzie mówienie.
- Żyję - odparł Nick, nawet jeśli nieco zachrypłym głosem. - Co z Psochłapem?
- Szukamy. - Aina wiedziała już wszystko, czego potrzebowała, również w kwestii jego pamięci. - Dlatego musimy ruszać, gdy tylko będziesz się czuł na siłach.
- Jestem syntem; chodźmy. - Wstał niemal tak szybko, jakby zerwał się po koszmarze, a potem, nawet się zbytnio nie chwiejąc, ruszył w stronę bagnetu Hancocka, jakby w ogóle nie spędził właśnie kwadransu na leżeniu nieprzytomnie na glebie. Aina wymieniła spojrzenia z Hancockiem i podążyli za nim.
- Pamiętasz coś, co mogłoby nam pomóc go znaleźć? - spytała Aina, jeszcze rzucając okiem na jego czaszkę. Nic się nie odkruszało ani nie sączyło. Dobrze.
- Coś wiem, ale sam nie wiem co - odpowiedział Nick, ale parł do przodu tak, jakby miał konkretny cel. Hancock z bagnetem w ręku nieco się od nich oddalił, żeby pokryć większy teren. - Oni go odganiali... jakoś... - mamrotał dalej Nick. - Pobiegli za nim, wszyscy naraz... więc uciekł... A ja pobiegłem po was, żeby go znaleźć, tylko...
- Dobrze już. - Aina położyła mu dłoń na ramieniu. - Prowadź nas tam, gdzie cię ciągnie. Psochłap się prawie na pewno znajdzie gdzieś po drodze.
Nick kluczył chaotycznie po całej okolicy, jakby nie mógł się zdecydować, czy bardziej woli iść brzegiem rzeki, czy środkiem pola. Hancock, nie zwracając na to uwagi, wrócił do swoich kręgów w zbożu. Aina jedynie rozglądała się dookoła, a w razie potrzeby kierowała Nicka w drugą stronę, jak wtedy, gdy szedł ku rzece, z której akurat wychodziły ze trzy błotniaki.
Szli tak przez kilkanaście minut. Krajobraz się zmienił, trawy zostały zastąpione przez krzewy i skarłowaciałe drzewa, rzeka się odsunęła - lub może oni odsunęli się od rzeki. I w momencie, gdy zobaczyli w oddali zestaw domów, zaatakował ich pierwszy feral.
Hancock zdjął go celnym strzałem zanim Aina w ogóle wyciągnęła broń. Wymienili się spojrzeniami i przyspieszyli kroku. Ferale nie wróżyły dobrze. Nick za to skupiony, jakby w ogóle się tym nie przejął: jedynie szedł dalej dopóki Aina nie przywołała go do porządku.
- Wiem, że ferale cię nie pożrą, Nick, ale wciąż pewnie chętnie by ci urwały parę kończyn - mruknęła Aina, gdy szli. Kolejny ghul wyskoczył z jednego z domków i dostał kulkę prosto w czoło. Hancock tymczasem ścinał mały tłumek swoich pobratymców ze zwykłą mu mieszanką wściekłości i nieszczęścia w oczach; a gdy się z nimi rozprawił, w końcu zbliżył się do Ainy.
- Musimy być już blisko - rzekł. - W takich grupach zbierają się tylko wtedy, gdy znajdą pożywienie.
Ainą aż zatrzęsło na to słowo. Psochłap? Pożywieniem? Co wstąpiło w Hancocka, żeby postawić Psochłapa na równi z padliną? Aina przyspieszyła, zostawiając towarzyszy z tyłu. Jeśli jest jeszcze jakaś szansa go znaleźć, nie miała zamiaru się poddawać.
- Aina! - krzyknął nagle Hancock, więc zatrzymała się i odwróciła, przewracając oczami, tylko po to, by zobaczyć, że są dobre dwadzieścia kroków z tyłu. Hancock właśnie składał się do strzału, ale Nick był szybszy; feral, który właśnie sięgał ku niej ręką, stracił i rękę, i zaraz potem też głowę. Hancock podbiegł do niej i, szukając ran, zaczął ją maglować:
- Czyś ty zgłupiała? Musimy trzymać się razem, a nie maszerować przez las, rozkopując ściółkę i tupiąc jak nosorożec! Jeszcze tylko...
- Skąd ty w ogóle, Hancock, miałbyś wiedzieć, czym jest nosorożec?
Ghul zawiesił się z lekka, zamrugał, umilkł. Aina fuknęła na niego jeszcze dla równego rachunku i ruszyłaby dalej, ale Nick właśnie podszedł, przykulony, wskazując na zbiorowisko w oddali. Kobieta zdjęła z ramienia snajperkę, żeby lepiej to zobaczyć, chociaż serce biło jej przerażeniem.
Prawie dwa tuziny ferali kotłowało się w jednym miejscu, wyrywając sobie coś nawzajem, przekazując, tłukąc się i przepychając; dopiero po chwili Aina zrozumiała, że biły się tak o oderwaną kończynę. Psochłap też tam był, leżał w bezruchu nieco dalej, a z kikuta po przedniej łapie z wolna sączyła się krew. Serce Ainy przestało bić i spadło do żołądka.
- Hancock - szepnęła - Psochłap tam leży. Pójdź i sprawdź, czy jeszcze żyje, czy jest sens je atakować.
Hancock zacisnął szczęki, ale ruszył. Ferale nie powinny go atakować, jeśli nie uznają, że chce im zabrać ofiarę. Jakieś pojedyncze, które nie spostrzegły, że nie jest człowiekiem, rzucały się na niego, ale padały po dwóch krokach, eliminowane pociskami Ainy. Posadzić ją na górę, dać snajperkę i... Hancock poczuł nieprzyjemne uderzenie gorąca, gdy pomyślał, że jego też mogłaby łatwo odstrzelić. Właśnie odwrócił się do niej tyłem. Prawie że czuł palący celownik na karku. A potem to już nie było ważne. Ferale przepuściły go bez dyskusji, a leżący na ziemi Psochłap uniósł głowę na niego i zaskamlał żałośnie z bólu.
Jak on mógł sądzić, że ta misja nie ma sensu?! Hancock padł przy nim na ziemię, szeptał słowa otuchy, ścisnął mi kikut kolanami, by zatamować ciągłe obfite krwawienie. Zastęp ferali dookoła wkrótce się rozproszył, rozbiegł i rozłożył na ziemi, ścięty przez Ainę i Nicka, którzy biegli ku niemu i Psochłapowi. Aina wyglądała, jakby właśnie spełniły się jej najgorsze koszmary.
- Kurwa mać, jebane ghule! - krzyknęła wściekle, rzucając bronią o ziemię. - O Boże, Psochłap... Biedaku ty mój... Co ci zrobiły te przeklęte skurwysyny...
Gdy tylko zacisnęła Psochłapowi kikut chustą, Hancock wstał i odsunął się od obojga. Miał nieprzyjemne wrażenie, że Nick patrzył na niego badawczo, więc odwrócił się w drugą stronę. To nie jej wina, powtarzał sobie, przestraszyła się, nie myślała, co mówi... Ale żadna racjonalizacja nic nie dała. Nie mógł odegnać od siebie kleistego, niepowstrzymanego przeświadczenia, że dopiero teraz, w chwili zapomnienia, pozwoliła sobie powiedzieć to, co naprawdę myśli, a co on zawsze podejrzewał. A już pozwalał sobie uwierzyć, że... Ale teraz nie było na to czasu.
- Musimy go czym prędzej zabrać do Bunker Hill - rzucił za siebie. - Teraz tylko Kay mu może pomóc.
Aina przytaknęła głową, kompletnie nieświadoma tego, jak bardzo bluźniły na nią jego myśli. Nick podniósł Psochłapa i znów ruszyli, w milczeniu, w stronę miasta. Ciszę przerywały jedynie okazjonalne piski psa, chociaż niebawem stracił przytomność, podczas gdy Aina głaskała go delikatnie po głowie. Płaszcz Nicka już był poznaczony smugami jego krwi.
Hancock z bronią w gotowości szedł parę kroków przed nimi, odstrzeliwując po kolei wszystko, co tylko ośmieliło się zbliżyć. Z bagna wystawił łeb błotniak i zaraz posypał się w popiół z powrotem w muł; niewielka grupa bandytów ledwo uniosła bronie, a już leżała martwa. Naskoczył na nich samotny feral i zaraz padł, gdy Hancock przestrzelił mu czaszkę. I mógłby przysiąc, że słyszał głos Ainy mówiący znów: "jebane ghule", chociaż jej wargi się nie ruszyły. Przyspieszył nieco kroku.
W mieście przyjęli inną taktykę - szli w zwartej grupie, na widok supermutantów natychmiast zmieniali kierunek, pozostałych wrogów, jeśli nie mogli ominąć, zdejmowali najciszej, jak mogli. Przede wszystkim nie chcieli konfrontacji, nie z Nickiem niosącym Psochłapa, nie, gdy każdy strzał mógł ściągnąć im na głowy hordy najgorszego ścierwa. Poruszali się jednak w miarę sprawnie, efektywnie, i pokonali całą trasę do Bunker Hill w ledwie dziesięć minut, poganiani przez Psochłapa stopniowo wiotczejącego w ramionach Nicka. Gdy wchodzili po schodach do bramy, krew już przesączała się kropelkami przez prowizoryczny opatrunek.
- Stój - warknęła Kessler, stając Ainie na drodze. - Naprawdę myślisz, że cię tu jeszcze wpuszczę po tym, co zrobiłaś? 
Aina zacisnęła zęby, rzucając okiem na Psochłapa i Nicka. Hancocka nawet nie uraczyła spojrzeniem. Zacisnął bezwiednie pięść.
- Nie mam na to czasu, Kessler, Psochłap jest ciężko ranny. - Ale gdy Aina znów zrobiła krok, tamta ją zatrzymała. Ich dłonie jednocześnie powędrowały do pistoletów. Hancock na wszelki wypadek, niemal automatycznie, sięgnął do swojego. Zastanawiał się, czy chciał chronić Psochłapa, czy jednak tak go Aina oczarowała, że był dla niej skłonny oddać życie, mimo że zupełnie na to nie zasługiwała. Nie ostatnimi czasy.
- Instytutowe dziwki nie są tu mile widziane. - Głos Kessler nie stał się wcale mniej wrogi, szczególnie że Aina wciąż napierała na jej rękę, dając jej do zrozumienia, że nie ma zamiaru ustąpić.
- A dziwki Railroadu? - spytała przymilnie Aina.
- Jasne, bo uwierzę, że jesteś po stronie Railroadu, kiedy widziałam na własne oczy, że przyprowadziłaś tu synty Instytutu, żeby nas wyrżnęły! - Kessler wypluła to wszystko jednym tchem i jeszcze przez moment sapała wściekle; sprawiała wrażenie, że zaraz rzuci Ainą o ziemię i skopie ją do nieprzytomności. Hancock spojrzał na Psochłapa. Nick przestępował niecierpliwie z nogi na nogę, rozglądał się, jakby szukał sposobu, żeby się prześlizgnąć za bramę. Aina za to, wściekła już, warknęła cicho:
- Tak, kurwa. Pracuję dla Instytutu, bo Railroad potrzebowało agenta wewnątrz, żeby ich powalić. A teraz, pani wybaczy, mój pies umiera. - Odepchnęła Kessler lekko i ruszyła wprost na górę, a Nick i Hancock czym prędzej popędzili za nią. - KAY!
Weterynarz już na nich czekała, kończyła przygotowania, które pewnie rozpoczęła już w połowie ich dyskusji z Kessler. Nick wedle instrukcji złożył Psochłapa na posłaniu. Kay, gdy tylko spojrzała na psa, ściągnęła twarz w zaiście niepokojący sposób; Aina prawie już wychodziła z siebie. A Hancock nie mógł na to patrzeć.
- Będzie ciężko - mruknęła Kay, zaglądając Psochłapowi do pobladłego pyska, po wysłuchaniu całej historii. - Stracił mnóstwo krwi, a żeby doprowadzić go do porządku, muszę mieć dojście do rany... Chodź tu, pomóż mi; trzymaj to, ściśnij mocno...
Aina, czując się tak, jakby rozumiała coraz mniej z każdą minutą, bez dyskusji ani wahania wykonywała polecenia Kay. Myślała tylko o tym, żeby Psochłap to przeżył. Nie musi być idealny. Nie musi mieć wszystkich łap. Może zostać trójłapym kaleką. Byle żył. Nie ma zamiaru znów pozwolić na to, by jej pies umarł samotnie i w cierpieniu. Tym razem go nie opuści.
Kay pracowała w ciszy, z taką wprawą, jakby miała całe lata doświadczenia z wcale nie powszechnymi we Wspólnocie psami. Aina nie mogła tego pojąć. Czy psy działają tak samo jak braminy? Jak ludzie? Przecież mechanicznie na pewno funkcjonują inaczej. Gdyby to była maszyna...
Nie! Psochłap to nie maszyna. A Kay wie, co robi. Nie wpierdalaj się w jej pracę ze swoją inżynierią, dziewczyno.
- Aina? - rzuciła Kay, sięgając zakrzywioną igłą w takie miejsca, że zupełnie przebudowywała cały kikut. Aina z dziwnym trudem zogniskowała na niej wzrok.
- Hmm?
- Poradzę sobie na razie. Idź odpocznij. Zrób sobie krótki spacer. W razie czego Nick mi pomoże.
Aina wahała się, coś ją ciągnęło, żeby polemizować. Tym razem go nie opuści. Kay jednak nie wyglądała na kobietę, która zaakceptowałaby odmowę, więc Aina wbrew sobie skinęła głową i wyszła z jej budki. Jej też pracowało się lepiej, gdy nikt nad nią nie wisiał. Nick bez słowa przygarnął ją do piersi, ale... To tylko tyle. Kay nie wyrzuciła jej po to, żeby nie patrzyła, jak Psochłap kona. Prawda? Ale...
- Gdzie jest Hancock? - spytała cicho. Siły z niej uleciały wraz z adrenaliną. Nic już więcej nie mogła zrobić dla Psochłapa. Nie było nic, co by ją popychało do działania. Poza... - Nick? Widziałeś Hancocka?
- Aina, daj mu trochę czasu - mruknął Nick spokojnie. Spojrzała na niego bez zrozumienia. - Hancock ma kiepski nastrój, więc zaszył się w piwnicach i pewnie ćpa. Daj mu chwilę, wróci.
- Ale dlaczego?
Nick nie odpowiedział.
- Aina, chodź tu jeszcze na moment - rzuciła Kay tak spokojnym głosem, że Ainie nawet przez myśl nie przeszło panikować. - Zrobiłam wszystko, co mogłam z moimi dostępnymi narzędziami. Przeżyje, o to się nie martw, ale musiałam mu opiłować kość, więc pewnie będzie się długo i trudno goić. No i nie widzę opcji, żeby jeszcze kiedyś dobrze chodził, chyba że mu zainstalujesz jakąś... zaawansowaną protezę.
Aina wiedziała, co Kay chciała przez to powiedzieć. Jedyną szansą Psochłapa na normalne funkcjonowanie był Instytut. Tyle że Instytut raczej nie chce mieć nic wspólnego ze zwierzętami, o ile, oczywiście, nie wyszły z jego własnego warsztatu. Aina przełknęła gorycz, gdy Kay mówiła jej dalej o utracie krwi, rekonwalescencji, długim odpoczynku.
- ...A że Kessler, jak już wiemy, raczej niechętnie wpuści was tu z powrotem, to mimo wszystko proponuję, żebyście zostali dopóki on nie oprzytomnieje. Na pewno znajdziecie sobie jakieś miejsce.
Aina przytaknęła bezwiednie, próbując opanować gonitwę myśli. Bez względu na to, jak Kay by ją uspokajała, nie było opcji, żeby przestała się denerwować - zaczęła od Psochłapa, ale teraz, gdy ryzyko trochę spadło, przerzuciła resztki stresu na wciąż nieobecnego Hancocka. "Daj mu trochę czasu." Dobre sobie.
W piwnicach Bunker Hill panował półmrok. Ciemność rozświetlały jedynie porozwieszane zdecydowanie zbyt rzadko niewielkie jarzeniówki, stare lampy budowlane, industrialne żyrandole. Aina szła powolnym krokiem, ostrożnie stawiając stopy - pamiętała wyraźnie, że podłoże nie było ubite niczym poza tuzinami stóp i wciąż potrafiło się gdzieniegdzie obsuwać. Schodziła coraz głębiej pod ziemię, wiedziona przerdzewiałymi schodami w tunelach tak tragicznie zabezpieczonych, że ich wyłożone cegłą ściany sypały się jak domek z piasku. Właściwie, to był domek z piasku. Zadrżała. Jej myślom towarzyszyło nieprzerwane kapanie z nieszczelnych rur i zaworów.
Na ziemi porozrzucane były trupy syntów drugiej generacji, pozostawione tu po pamiętnym najeździe na Bunker Hill, który sama na nich ściągnęła. Boże. Ilu ludzi wtedy zginęło. Nagle, zupełnie irracjonalnie, w jej głowie pojawił się obraz małego Shauna w kołysce, Nate'a przed telewizorem; usłyszała pukanie do drzwi. Gdy wstała tamtego ranka, zupełnie się nie spodziewała... Była święcie przekonana, że to będzie zwyczajny dzień, że weźmie Shauna na spacer razem z Nate'em, że znów będą szukać Razora, że... Nawet przez myśl jej nie przeszło, że w wyniku tego jednego dnia zostanie najbardziej poważanym, przerażającym mordercą stanu... Wspólnoty Massachusetts.
Rzuciła okiem za siebie, by upewnić się, że Nick nie wpadł tu za nią i że nie musi patrzeć na te trupy jego pobratymców porozrzucane na podłodze. Wiedziała, że nawet by nie westchnął, nie dał nic po sobie poznać, patrzyłby na nie z tak pustym wzrokiem, jak pusty może być wzrok Gena 2.
Wbiegła na górę. Nawet nie próbowała powstrzymywać dyszenia, po prostu wleciala tam jak zdesperowane nastoletnie dziewczę, które spóźnia się na randkę z Nat... Ze swoim ukochanym. Zatrzymała się wpół kroku, zamknięta w błękitnej rurze, pierdolnęła pięścią o metalową ścianę. Nienawidziła siebie.
Ruszyła, już wolniej, w dół tunelem, który tym razem wyglądał nieco bardziej jak rzeczywiste przedwojenne piwnice, aż weszła do tej starej, zdezelowanej kuchni, w której kiedyś próbowała rozmawiać z odratowanymi syntami. Dopiero po chwili dostrzegła, że Hancock kuli się między lodówką a półkami, kołysząc się wprzód i w tył. Wokół niego na podłodze leżały trzy puste strzykawki po Psycho.
- Hancock? - rzuciła z cicha, siląc się na spokój. Nie było żadnej reakcji; nawet nie drgnął. - John? - Zbliżyła się z wolna, obchodząc starą, rozpadającą się ladę. - John, to ja, Aina. Słyszysz mnie chociaż?
Wtedy dopiero uniósł głowę i spojrzał na nią wzrokiem wściekłego psa, jakby lada moment miał na nią skoczyć z zębami. Serce jej zatrzepotało, cofnęła się, niemalże wpadając na półkę. Hancock podniósł się powoli, z rozszalałym spojrzeniem wciąż utkwionym w jej gardle. Patrzył na nią z tak pierwotną wściekłością, jak wtedy, gdy próbowała powstrzymać go od zabicia szpiega Instytutu w Goodneighbor. Ugięła się pod tym wzrokiem i pod wspomnieniem roztrzaskanej czaszki tamtego i bolącego policzka, i szepczących przeprosiny ust Hancocka, który drugą ręką wciąż celował w drgającego trupa. Rozejrzała się gorączkowo, ale na szczęście John zostawił bronie gdzieś, gdzie nie miał do nich dostępu w tym stanie.
- Dlaczego to powiedziałaś? - odezwał się nagle, cicho, nisko, wściekle; Aina z początku w ogóle nie zrozumiała, ci miał na myśli - a potem przypomniała sobie, w którym momencie po raz pierwszy wydało jej się, że coś jest z Hancockiem nie tak. Brwi ściągnęły jej się nieszczęśliwie, ale dla zaćpanego Hancocka było to jak przyznanie się do winy. Sięgnął ku niej, próbując ją schwycić za ramię, ale wywinęła się zręcznie; zmrużył powieki, a ona poczuła falę przerażenia.
- Hancock... John... - skomlała, próbując odsunąć się na tyle delikatnie, żeby nie dostrzegł, że od niego ucieka. - Kochany, tak mi przykro, naprawdę nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało...
- Ale zabrzmiało - rzucił Hancock. - I co teraz?
- Przepraszam, naprawdę przepraszam, John... Nie miałam na myśli nic złego, tylko... - I w tym momencie musiała postąpić o krok za daleko, bo Hancock nagle warknął i chwycił ją za szyję tak silnie i dokładnie, że od razu zaczęła się dusić. Nim choćby pisnęła, już była przy ścianie, już obdarte z tynku cegły wrzynały jej się w krzyże, już palce Hancocka zaciskały się mocniej...
- John... Proszę... - wychrypiała, walcząc o każdy oddech, orząc mu paznokciami po nadgarstku, próbując podważyć jego palce... Cokolwiek, byleby tylko się uwolnić, uspokoić Hancocka, zacząć znów oddychać. On jednak, wściekły i ślepy z szaleństwa, cisnął nią o materace - Aina boleśnie wyrżnęła szczęką w ścianę; krew poszła jej z wargi. Nie miała jednak nawet chwili, żeby się tym przejąć, bo zaraz potem Hancock schwycił ją za biodra i podciągnął do góry. Wtedy dopiero zaczęła się szarpać, zdając sobie sprawę, co się zaraz wydarzy.
- Proszę, John, opanuj się...! - zaskomlała żałośnie, ale gdy rzuciła okiem za siebie, zobaczyła w jego oczach, że miał rozsądek całkowicie przesłonięty Psycho, że kompletnie ogłuchł na jakiekolwiek jej błagania. Strach schwycił ją za gardło, łzy napłynęły do oczu. Hancock wciąż dobierał się do niej, odtrącając jej coraz to bardziej desperackie uderzenia i z dziwnie wyuczoną łatwością opanowując jej szamotaninę. Szarpała się, ale bezskutecznie. Płakała, ale nie słuchał. Wyrywała się, ale była zbyt słaba. Ze łzami w oczach i bólem serca próbowała nawet sięgnąć po broń, ale wykręcił jej rękę aż na łopatki i przy akompaniamencie jej wrzasku zerwał jej spodnie.
Wiedziała, co zaraz nastąpi. Porzuciła już jakąkolwiek nadzieję, że Hancock przejrzy na oczy. Jedyne, czego teraz może się spodziewać z jego strony, to to, co zawsze boli, nawet kiedy jest delikatny, a ona tego chce. Jedyne, co teraz może zrobić, to to zaakceptować. W końcu na to zasłużyła. I tak nikt nie usłyszałby jej krzyków.
Krzyk rozerwał jej gardło, ale nawet nie w ćwierci tak boleśnie, jak męskość Hancocka rozerwała ją. Wbrew własnej woli szarpnęła się jeszcze, ale ghul przycisnął jej łopatki do materaca, zwracając na nią mniej więcej tyle uwagi, co zwraca się na szamoczącą się rybę zanim utnie jej się głowę, gdy się ją przyrządza na obiad. Była dla niego teraz jedynie środkiem do celu i widziała, że nic nie mogłoby tego zmienić. Ból, tak obezwładniający, że wydawało się to niemożliwe, płacz i krzyk, i jego olbrzymia przemoc, szarpiąca ją od środka, i to postępujące otępienie, jakby jej mózg próbował skryć się sam w sobie i nie czuć, nie wiedzieć, nie pamiętać.
Czuła chłód swojej ścierpłej dłoni na rozgrzanym czole, na palcach rozpadały się jej słodkie łzy. Zasłużyła sobie. Zasłużyła. Zasłużyła, by wnętrzności wywijała jej jego brutalność, jakby ją nawlekał na pal i wyrywał jej kawałki jej samej, by zaraz wcisnąć jej je w gardło w formie gorejących szlochów. Zasłużyła sobie. Przepraszała Hancocka w myślach za to, że nie wszystkie należały do niego i już tylko z płaczem przyjmowała jego karę. Z każdym jego pchnięciem mimowolnie błagała Nate'a o ratunek i momentalnie nienawidziła się za to, że po tylu latach wciąż on jako pierwszy przychodzi jej do głowy, i zaraz myślała o gwałcącym ją Johnie i powtarzała sobie jak mantrę: "Kocham go, kocham go, kocham go, kocham go..."
I ledwie zdążyła popaść w to słodkie, niebolesne otumanienie, ledwo jej ciało objęła dziwnie przyjazna drętwota, ledwo zdołała dostrzec czekającą na nią ciemność, gdy on wbił się w nią zdecydowanie zbyt mocno, cały naraz, i potem jeszcze raz, i z tego bólu, pędzącego jej po nerwach, jakby szukał jej złotego środka, szarpnęła nagle głową i dostrzegła przy samym oku wystający ze ściany pręt.
A potem on uderzył jeszcze raz, równie mocno jak poprzednio, i krzyknęła równie mocno jak poprzednio, a ostatnim desperackim odruchem odwróciła głowę; i poczuła, niczym w zwolnionym tempie, jak przerdzewiałe, ułamane zbrojenie przeciska jej się przez skórę warstwa po warstwie, bez pośpiechu, żeby nie oszczędzić ani jednej komórki, i dostaje jej się do ust, a metaliczny smak zalewa jej język, i nie wiedziała, czy było to żelazo z krwi, czy z rdzy - mokrym krzykiem rozwarła wargi, Hancock wtedy pchnął ją jeszcze raz, pręt ostrym końcem przeorał jej język i uderzył w drugie dziąsło, a ból popłynął jej po korzeniu aż do żuchwy. Krew ściekała jej po brodzie.
Z każdym jego pchnięciem pręt wrzynał jej się coraz głębiej w dziąsło, z obrzydliwym, rozdzierającym czaszkę zgrzytem skrobał jej po szkliwie i zostawiał jej na języku kolejne ślady krwi i rdzy. I jeszcze raz. I jeszcze. Ból rozsadzał ją ze wszystkich stron. Szarpnęła się znów w beznadziejnej próbie, ale rękę wciąż miała wykręconą na plecach tak skutecznie, że nie sposób było przesunąć się choćby o cal. Umysł powoli i niebezpiecznie poddawał się pustce. Nie. Nie. Nie mogła na to pozwolić. Nie mogła już tego znieść. Z ciężkim trudem schwyciła pręt między zęby, zacisnęła szczęki najmocniej, jak mogła, żeby się chociaż zatrzymał, żeby jeszcze miała usta, skoro już nie miała nic innego; ale Hancock, czy też to, co z niego zostało, pchnął ją ponownie, brutalnie, i nadzieja, że to wszystko zaraz się skończy, wymieszała się z ohydnym trzaskiem łamanego zęba, krwią zalewającą jej gardło i twarz, i kolejną falą przejmującego, promieniującego bólu.
I wtedy - jego ruchy jakby zwolniły, jego uścisk jakby się zmniejszył, i Aina jednym drżącym ruchem wyjęła mu ramię bez czucia spomiędzy palców, zdjęła twarz ze zbrojonego pręta i zaczęła pluć krwią i resztkami swojego byłego trzonowca. Hancock nagle gdzieś zniknął. Świat jakby się zapadł. Próbowała odwieść zamglony, rozmyty wzrok od niewielkiej kałuży krwi, łez i śliny upstrzonej jasnymi kawałkami zęba, ale jakoś nie była w stanie znaleźć nic innego, na czym warto by go było zawiesić. Kolana jej się poddały i opadła ciężko biodrami na materac.
Oparła się o wilgotną, zimną ścianę. Czuła, jak krew skapuje jej z podbródka - i nie tylko. Chciała otrzeć twarz z grubej mokrej warstwy, ale nie miała sił podnieść ręki. Jeśli się skupiła, mogła dosłyszeć ciężki, ale niezwykle cichy oddech Hancocka, jakby próbował dyszeć tak, by nie zwracać na siebie uwagi. Coś próbowało rozsadzić jej serce.
- Przepraszam... - wydusiła z siebie i zaraz szloch znów rozgorzał jej w gardle; dotarło do niej jednak, jak Hancock zrywa się gwałtownie, by wściekle ruszyć do wyjścia. Nie powiedział ani słowa.
- John! - rzuciła, jak jej się wydawało, desperacko, ale musiała tym plunąć z takim jadem, że zatrzymał się wpół kroku, choć wciąż nie obrócił się do niej przodem. Westchnęła, wciąż obolała. - Jeśli mnie tu teraz zostawisz samą, to na pewno nigdy ci nie wybaczę.
Dopiero wtedy uniósł na nią twarz. Szczęki miał zaciśnięte, ale w jego oczach lśniły łzy. Ainie wystarczył ten ułamek sekundy, by doskonale wiedzieć, co się dzieje w jego głowie.
- ...Nie powinnaś mi wybaczać. - Zacisnął powieki, by odegnać łzy. Był wściekły na siebie, i ta złość walczyła z nim z miłością do niej. Aina przypomniała sobie, co z tej miłości już dla niej zrobił. Zmusiła się siłą, ale po kolei przewinęła sobie pod powiekami wszystkie dobre momenty i niektóre złe też. Było dużo łez i jeszcze więcej krwi, ale to było ich. Tylko ich. Uniosła na niego wzrok,
- Ale chcę. - Kolejna słabnąca igła bólu posłała jej falę dreszczy po kręgosłupie. Zmusiła się, by spojrzeć na niego z czymś przypominającym figlarność. - Jak nie chcesz pomagać, to chociaż nie utrudniaj. - I po krótkiej sekundzie desperackiej walki z samą sobą znów wybuchła płaczem.
- Nie rozumiem dlaczego - powiedział tym swoim pustym głosem, zaciskając pięści. Chciał do niej przyjść i ją przytulić, wiedziała o tym, ale bał się skrzywdzić ją jeszcze bardziej. Psycho jeszcze nie zostało do końca wymyte z jego systemu. I gdy tylko o tym myślał, przypominał sobie, co jej zrobił. - Ja mam zamiar się nienawidzić do końca życia.
- Nie przeszkadzaj sobie - rzuciła przez łzy - ale ja nie.
- ...Dlaczego? - Ból w jego głosie był wręcz namacalny. Aina zebrała swój.
- BO CIĘ KOCHAM, TY PIERDOLNIĘTY SKURWYSYNU! - wrzasnęła. Policzek zakłuł bólem. Krew wypłynęła z niej, ale tylko krew. Opamiętał się, dotarło do niej. Przestał dlatego, że się nagle opamiętał. - I w końcu ci wybaczę, czy tego, kurwa, chcesz, czy nie!
Hancock obrócił się na pięcie i wyszedł tak prędko, jakby się zlękł jej wściekłości i tego, co mogłaby mu zrobić - albo sobie. Albo co on mógłby sobie zrobić. Przez długą, przeraźliwie długą chwilę Aina siedziała w wypełnionej bólem i półmrokiem ciszy przerywanej jedynie nieprzerwanym kapaniem z nieszczelnych rur i zaworów. Potem w oddali zabrzmiały przytłumione kroki. Aina rozwarła opuchnięte powieki akurat w porę, by zobaczyć wchodzącego do pomieszczenia Nicka. Jednym spojrzeniem ogarnął materac i momentalnie zrozumiał, że Hancock nie skłamał mu prosto w oczy. Jego twarz ściągnęła się w nieprzeniknionym wyrazie, gdy czym prędzej zbliżył się i zagarnął ją w mechaniczne ramiona. Aina wybuchła płaczem w jego niegdyś białą koszulę. Nick, zupełnie jakby rozumiał, co się tutaj wydarzyło, co siedziało w jej głowie i czego tak naprawdę tylko chciała, nie mówił ani słowa. Owinął ją jedynie swoim płaszczem, splamionym sczerniałą krwią Psochłapa, pocałował czule w przepocone czoło. Na udzie poczuła ukłucie stimpaka. Lekko wilgotną chusteczką otarł jej twarz; na ranie poczuła pieczenie dezynfektantu. Potem pozwoliła mu się podnieść na nogi i powoli wyprowadzić z piwnicy. A im bliżej byli wyjścia, tym bardziej kłuło ją jedno natrętne pytanie.
- Nick? Gdzie jest Hancock?
Nick nie odpowiedział.
Dopiero gdy wychynęli na światło dzienne i Nick delikatnym naciskiem na plecy poprowadził ją do Psochłapa, Aina zrozumiała. Hancock klęczał przez nieprzytomnym psem z opuszczoną głową, jakby prosił go o wybaczenie za to, co uczynił jej. Aina poczuła, jak łzy znów napływają jej do oczu. Szła w jego kierunku tak wolno, jakby stopami przedzierała się przez rzekę smoły. Hancock drgnął, bardzo lekko, gdy ją usłyszał, ale nie ośmielił się podnieść wzroku. Przysiadła naprzeciwko. Psochłap oddychał równo pod nimi. Po twarzy Hancocka spływały strugi łez, pięści miał zaciśnięte na kapeluszu na kolanach. Kochał ją. Zabijał dla niej. Tulił ją i kołysał całymi godzinami, gdy opłakiwała to, co straciła. Dbał o nią. Chronił ją. A ona kochała go i jego sarkazm, i jego ćpuństwo, i jego humor, i jego honor, i jego strach przed porażką.
Obsesyjnie wodziła językiem po ułamanym zębie. Szybkim ruchem otarła nowe łzy. Nate nie mógł się z nim równać. Nate zabijał, bo mu kazano, nie po to, by chronić słabszych i bardziej nieszczęśliwych. Nate nie porzucił własnego domu, rodziny i całej swojej tożsamości, by udowodnić obcym ludziom, że jest po ich stronie. Nate, żołnierz z kochającą rodziną, który odbył swą służbę w chwale i wciąż miał siły, by zbudować z nią wspólne, bardzo wygodne życie, nie mógł - teraz dopiero naprawdę rozumiała - nie mógł nawet marzyć o tym, by dorównać temu zdeformowanemu, pierdolniętemu ćpunowi, który siedział teraz przed nią ze wzrokiem utkwionym w krwawym kikucie psiej łapy i płakał za wszystkich, których nie mógł ochronić przed samym sobą.
Powoli i delikatnie położyła mu dłoń na rozgorzałej czaszce.