Szybki Newsletter

SZYBKI NEWSLETTER

- nowe tytuły postów! z tagiem z fandomem, żeby nie było niespodzianek, jako że mi się tych fandomów narobiło a narobiło
- na samym dole strony jest lista tagów, a nad nią dodałam wyjaśnienia do niektórych tagów, bo już mnie ludzie pytali

- jeśli ktoś chce, a np. nie może wykorzystać tego czegoś pod spodem, co się nazywa "Subskrybuj" (bo byli ludzie, co mieli z tym problemy), to zostało mi jeszcze 9 miejsc dla powiadomień na e-maila (czyli podajecie mi maila, ja go tu wpisuję, i każda opublikowana notka będzie wam wysyłana... no. Ma to sens?)

środa, 28 września 2016

[the 100] Nagroda (Bellamy x Elea + surprise)

Światło wdzierało się do ich kwater przez niepasujące do niczego okno, które Bell uparł się tam zainstalować, gdy tylko Abby im je przydzieliła. Elea z początku chciała prostestować, ale musiała przyznać mu rację, że po tylu miesiącach spędzonych na Ziemi byli oboje przyzwyczajeni do budzenia się do świergotu ptaków, promieni słońca, krzątających się ludzi, wciąż powolnych porannym zaspaniem, odległych odgłosów dzikich zwierząt i szumu lasu; a jeśli któregoś z tych dźwięków brakowało, miał rację, że zrywali się w stanie graniczącym z paniką i gotowi do walki, co się zupełnie nie przydawało w ufortyfikowanym, zaludnionym obozie z systemem alarmowym. Zainstalował więc z pomocą inżynierii przebudowane okno z jednego ze starych korytarzy, które to okno trzymali wiecznie otwarte, nawet gdy lało jak z cebra. Teraz sączyło się przez nie świeże, burzowe powietrze, a i niewielka rozpryśnięta na wszystkie strony kałuża na podłodze świadczyła, że noc nie była całkiem spokojna. Elea zaczęła się mimowolnie zastanawiać, czy Arka była w jakiś sensowny sposób zabezpieczona przed piorunami, a jeśli nie, to czy mogą się wszyscy w środku usmażyć jak krewetki, gdyby takie napięcie poszło po tych metalowych ścianach? Musi pamiętać, żeby zapytać o to Raven przy najbliższej okazji.
Podwójne łóżka Arki były równie niewygodne, co pojedyncze, i Elea, przyzwyczajona już do spania na ziemi tudzież hamakach na drzewach, nie była pewna, czy potrzebowała takiego przypomnienia dawnego życia. Bell oddychał spokojnie obok i najwyraźniej ani myślał budzić się sam. Elea uśmiechnęła się do siebie. Od kiedy tylko sypiali razem, jeszcze pod starym lądownikiem, Bell bezczelnie wykorzystywał to, że ona niezawodnie budziła się na pierwsze promienie słońca. Miała nieprzemożną ochotę zostawić go tak, śpiącego, ale czekała ich dzisiaj wspólna misja zwiadowcza i im wcześniej wyruszą, tym mniejsza szansa, że wrócą po zmroku. Raczej nie lubiła wracać po zmroku.
Obróciła się do Bella, który wciąż oddychał równo i głęboko, z twarzą obróconą lekko ku niej i o tak niewinnym i spokojnym wyrazie, jaki widziała u niego tylko, gdy spał, ostatnimi czasy. A właściwie to od kiedy zeszli na Ziemię. Czyli jakby od zawsze. Przesunęła mu dłonią po policzku - drgnął lekko, ale się nie ocknął. Z każdą sekundą coraz mniej chciała zarówno go budzić, jak i wyruszać na tę durną misję od Kane'a, a coraz bardziej pozwolić mu spać, samej zdrzemnąć się jeszcze u jego boku, a potem, gdy już oboje odzyskaliby kontakt ze światem, i tak nie wychodzić z łóżka przez cały dzień. Uśmiechnęła się do swoich myśli, ale tylko na moment. I tak nie mogli. I nie wiadomo, kiedy następnym razem będą mogli. Nagle zatęskniła za lądownikiem i ich prymitywnym obozowiskiem. Wtedy jeszcze nie zjebało się tak dużo. Wtedy jeszcze mieli czas dla siebie.
I teraz też będą mieli, choćby miało ją to zabić, czy raczej skończyć się reprymendą od Kane'a. Wpełzła na Bella delikatnie. Normalnie w takiej sytuacji zrobiłaby sobie poranny trening, a jego obudziła w ostatnim momencie do wyjścia, ale razem z burzowym powietrzem przez okno wlewała się słodka zapowiedź słonecznego wiosennego dnia i hormony szalały w niej jak tylko chciały.
Dopiero kiedy było mu nieco trudniej oddychać, a ona składała delikatne pocałunki na jego szyi i piersi, Bell otworzył z wolna powieki, zaspany i niepewny. Uśmiechnęła się do siebie, bo do niego jeszcze wyraźnie nie docierało w pełni, co się tak właściwie dzieje. Mimo to jego wargi rozwarły się nieco, rozległ się cichutki dźwięk westchnięcia, szczególnie gdy wiodła wargami w dół jego piersi; lecz gdy już zbliżała się do krawędzi jego spodni, chwycił nagle jej nadgarstek.
- Cześć, Bell, witamy w świecie żywych – wyszeptała radośnie.
- L, co w ciebie wstąpiło? - wymamrotał, drugą ręką przecierając twarz. Próbował zogniskować na niej wzrok, ale zarówno wczesna godzina, jak i jej dłoń szukająca sobie zajęcia na jego męskości, znacznie utrudniały mu zadanie.
- Wiosna - odparła z szerokim uśmiechem i wróciła na górę tylko po to, żeby go mocno ucałować. Delikatnie wsunęła mu dłoń pod pasek, spodziewając się dalszych protestów, ale tym razem Bell nie miał już żadnych. Zacisnął jej palce na karku i patrzył to w jej oczy, to usta, oddychając jakby coraz ciężej w miarę jak przyspieszała. W końcu jednak nie wytrzymał, schwycił ją w talii i przerzucił na poduszki, samemu zawisając nad nią; Elea zdołała nie przesunąć ręki ani o cal podczas tych manewrów, więc Bell, niczym w nagrodę, pozwolił jej jeszcze trochę go pomęczyć, kiedy to całował ją nieprzerwanie, ale potem odsunął się poza jej zasięg i tak skutecznie zawinął ją w kołdrę, że nie mogła mu już nic zrobić. A gdy upewnił się, że jest bezpieczny, pocałował ją w czoło i bez słowa, choć nieco jeszcze chwiejnym krokiem, odszedł pod prysznic.
Wydostawszy się z nakrycia, ruszyła natychmiast za nim, bezceremonialnie wpakowała się razem z nim do kabiny i nie czekając na pozwolenie opadła na kolana.
- Nie, L, musimy się zbier... - Ale jego protesty zostały przerwane przez niepowstrzymane westchnięcie, po którym wymamrotał już tylko: - Och, cholera, kobieto...
Niekontrolowanym szarpnięciem ręki odepchnął niechcący prysznic, przez co ciepła woda nie płynęła już w dół jego torsu, a gdzieś po ścianie kabiny. Bell jednak nie zwrócił na to zupełnie uwagi, zbyt zajęty jej wargami obejmującymi jego członka tak mocno, że z wyraźnym trudem kontrolował swoje gałki oczne. A gdy Elea przygryzła go lekko, Bell opadł plecami na ścianę i zawinął palce w jej włosy; ona w odpowiedzi wielbiła go najlepiej, jak umiała, czując już ciepło rozlewające jej się między udami, aż w końcu...
- Bellamy! - zdołali jedynie usłyszeć przez gęstą mgłę podniecenia i grube metalowe drzwi łazienki, zanim rzeczone drzwi rozsunęły się na oścież i stanął w nich nikt inny jak Kane, przyłapując ich na bądź co bądź gorącym uczynku. Elea odskoczyła od Bella, choć niezbyt chętnie, ale nie widziała sensu w ukrywaniu się - jej ciało nie było dla Kane'a niczym nowym. Bell jednak o tym nie wiedział i przymknął nieco kabinę, żeby zakryć ją przyciemnioną szybą drzwi; sam zaś owinął sobie ręcznik wokół bioder i zestąpił na posadzkę, w niezwykle seksowny sposób przeczesując palcami mokre włosy. Ani jedno, ani drugie nie robiło sobie wiele z bycia nakrytymi - za to Kane, spłoniwszy się jak nastoletnia dziewica, odwrócił wzrok, cofnął się za próg i już z pokoju, siląc się na surowość i autorytet, rzucił:
- Wy dwoje powinniście być już zwarci i gotowi do drogi, a nie... - Nie dokończył, ku rozbawieniu Elei. - Widzę was na odprawie za dziesięć minut, najlepiej ubranych.
- Ale nie koniecznie? - krzyknęła jeszcze za nim Elea, ale trzask drzwi sugerował, że Kane albo już nie słyszał, albo nie chciał słyszeć jej uwagi. Ze śmiechem wyszła za Bellem z łazienki, ale on zaczął od razu się ubierać i patrzył na nią jakby z niepokojem.
- Wpakujesz nas kiedyś w kłopoty - burknął.
- A bo to pierwszy raz - rzuciła z obezwładniającym uśmiechem, a gdy parsknął pobłażliwie, uwiesiła mu się na szyi, przyciskając do niego swoje nagie ciało póki jeszcze nie założył koszulki. Pokręcił głową, ale pocałował ją głęboko, przesunął jej dłońmi po piersiach i talii z taką miną, jakby niemożebnie kusiło go, by zjechać niżej, aż w końcu odsunął się i wrócił do szukania swojego munduru. Z braku innych opcji Elea również czym prędzej się zebrała, choć jeszcze na korytarzu zapinała na plecach swoją pałkę.
Kane powitał ich w sali odpraw ponurym wzrokiem. Bell zdążył już nałożyć profesjonalizm na twarz, więc tylko Elea uśmiechała się szeroko. Kane przedstawił im rozkazy, które w większości już znali lub których się domyślali: szybki zwiad Sektoru 4., krótki patrol leśnej drogi północnej i z powrotem. Było jasne, że Kane nie chciał ich przemęczać ze względu na jej niedawne urazy, na co Elea tylko przewróciła oczami. Jasne, oddychało jej się nieco ciężej ze względu na wycięty kawałek płuca, ale Abby jedynie sugerowała, żeby sobie robiła sobie lekkie treningi, dopóki jej ciało się nie przyzwyczai do zmniejszonej wymiany gazowej, a nie, żeby dostawała misje dla dziesięciolatków. Oczywiście Elea nie omieszkała powiedzieć o tym Kane'owi, ale on był nieugięty. Nie miał zamiaru mieć jej na sumieniu, jeśli dałby jej odrobinę zbyt trudne zadanie i znów trzeba ją było leczyć. Elei nie umknął fakt, że nie powiedział tego samego o Bellu, który przecież też dopiero niedawno skończył rehabilitację po swoich poparzeniach.
Zrezygnowali już wtedy z dalszych prób przemówienia Kane'owi do rozsądku i po prostu poszli do lasu. Już gdy przekroczyli bramę do Elei dotarł pierwszy podmuch ciepłego wiatru, niosący cudowny zapach igliwia, żywicy, ściółki. Gdy tylko weszli między drzewa, Elea znów poczuła to charakterystyczne uderzenie gorąca.
- Nie świruj - rzekł Bell, najwyraźniej dostrzegając jej błyszczący, rozgorączkowany wzrok. - Mamy zadanie do wykonania.
- Ale las, Bell - westchnęła, wciągając mocno powietrze. - Sam dobrze wiesz, jak działa na mnie las.
Zatrzymał ją wpół kroku, gdy już sięgała ku najbliższemu drzewu. - Kochana, gdy tylko wrócimy do Arki, zerżnę cię tak mocno i długo, jak tylko będziesz chciała - szepnął z bardzo bliska, ale sam nie zdołał się powstrzymać przed spojrzeniem na jej lekko rozchylone wargi. - Ale na razie, błagam, chociaż spróbuj się opanować.
- Spróbuję, niech ci będzie - odparła z uśmiechem, ale potem schwyciła go za kark, wpiła się w jego usta i pociągnęła go w głąb lasu, zatrzymując się w końcu na jakiejś sekwoi czy dębie, czy czymś równie starym - nie miała czasu spojrzeć. Bell z początku sprawiał wrażenie, jakby próbował się od niej odepchnąć, ale podniecenie z rana, a szczególnie brak spełnienia wyraźnie o twardo dawały się we znaki na udzie Elei. W ciągu ledwie kilku sekund poddał się i począł dłońmi sunąć jej po biodrach, wyraźnie próbując dostać się jej pod ubranie bez jego zdejmowania. Ona sama, również zdając sobie sprawę, że rozbieranie się to nie jest najlepszy pomysł, najpierw okrywała jego szyję pocałunkami, a potem sięgnęła mu mocno napiętej wypukłości na jego spodniach, co Bell nagrodził z trudem powstrzymywanym przeciągłym jękiem. Zanim jednak zdołała choćby rozpiąć mu rozporek, usłyszeli nagle coś, co w nich obojgu wywołało natychmiast przeraźliwe uderzenie adrenaliny - ryk Żniwiarza.
Przylgnęli do drzewa w pierwszym odruchu i nasłuchiwali. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo; ale gdy tylko pomyśleli o ucieczce, wrzask rozległ się ponownie i tym razem znacznie bliżej. Miał też inny ton. A więc jest ich więcej. Elea dostrzegła krople potu na czole Bellamy'ego, gdy wyjmowała pałkę z uprzęży. Jego dłoń kołowała przy kaburze.
- To niemożliwe - mruknął bardzo cicho ze wzrokiem wbitym w las. - Przecież Góra już...
- To muszą być jedni z najświeższych - odparła podobnym szeptem. - Inaczej już by nas wyczuli. Może jeszcze nikogo nie zjedli. Może to nawet przeżyjemy.
- Bądź cicho, L. - Głos Bella był cichy i opanowany. Elea czuła się tak, jakby powinna wierzyć w ten jego spokój, ale czuła tylko postępującą nerwicę.
- Nie mogę, zawsze mówię jak najęta, gdy się denerwuję. - Bell przygarnął ją do piersi, próbując ją uciszyć i, lub ochronić. - Może nas nie zauważą, co? - wydusiła w jego kurtkę.
- Wierzysz w to? - rzucił jeszcze zanim umilkł. Niebawem obok porykiwań zaczęli słyszeć również tupot, zdawałoby się, tuzina stóp. Elea zacisnęła jedną rękę na swojej pałce, a drugą na dłoni Bella. On cicho wyciągnął broń z kabury. Wstrzymując oddechy, czekali w napięciu na śmierć; horda Żniwiarzy przebiegła z wrzaskiem po obu stronach drzewa, pędząc z jakąś ślepą obsesją w poprzek drogi. Oboje odetchnęli z ulgą, jak mogliby przysiąc, całkiem cicho - a jednak ostatni z hordy nagle obrócił się i wbił w nich swoje gorzejące rozszalałe ślepia.
Bellamy strzelił mu w łeb zanim reszta w ogóle się choćby obróciła. Jest ich tylko czwórka, powtarzała sobie w myślach Elea, zaciskając zbielałe palce na ćwierćpałce. Uspokajając swój nierówny ze strachu oddech, czerpała siłę i pewność z twardego pnia za plecami. Zdusiła nagły, nieokiełznany instynkt, by wskoczyć na drzewo i uciec. Bell nie mógł tego zrobić. Nie zostawiłaby go tu przecież. A poza tym była ich tylko czwórka. Nie takie rzeczy...
Złapali Bella pierwszego. Odciągnęli go głębiej między drzewa tak szybko, że Elea nie zdołała ich dosięgnąć pałką na czas. Bellamy przyrżnął Żniwiarzowi w wykrzywioną twarz tak silnie, że ten aż się cofnął, ale wtedy drugi pchnął go wprost na powalony pień; ułamany konar wbił się mu pod ramię, aż krew trysnęła, a potem już wolniej zaczęła zalewać mu bok, barwiąc jego koszulkę na kolor żywej czerwieni. Elea nie zdążyła nawet wyszeptać jego imienia, a już jeden ze Żniwiarzy skoczył na nią, wbijając jej ramię prosto w żebra - jak dotychczas była pewna, że dawno wyzdrowiała, tak w jednej chwili udowodniono jej, że jednak nie. Uderzenie zwaliło ją z nóg, a ból odebrał dech w piersiach. Mech otoczył jej prawie złożone wpół ciało; pałka upadła w runo zbyt daleko, by mogła jej dosięgnąć. Ruszyła powoli ku Bellamy'emu, jeszcze zbyt słaba, by wstać, szepcząc tylko:
- Nie ruszaj się, Bell, ani o cal... Błagam, nie ruszaj się...
A on nawet nie mógł na nią spojrzeć, tak otumaniony bólem, że z jego ust wyrywało się jedynie jej imię, wypychane z nich raz po raz jakby z niebotycznym wysiłkiem. Próbowała go dosięgnąć, ale wtedy Żniwiarze wskoczyli na nią, silnymi rękami przyciskając do ziemi jej rozpostarte ramiona. Z przerażenia zupełnie zastygła; jeden z nich pochylił się, bardzo nisko, do jej szyi, a gdy już była pewna, że zaraz rozgryzie jej gardło, on zrobił coś, przez co jednocześnie zrozumiała i zaczęła żałować, że jednak nie mają zamiaru jej pożreć - wciągnął głęboko powietrze.
- Kurwa! Oni nie reagują na krew, tylko na feromony! - Szarpnęła się, jakimś szczęśliwym trafem odkopując jednego z nich tak silnie, że musiał ją puścić. Wyrywała się więc dalej, wyrżnęła któremuś w twarz, zalewając ją dodatkową porcją krwi, ale nagle dotarło ją kolejne z rzędu słabe "L" i ta chwila wahania kosztowała ją wolność. Żniwiarze pochwycili ją, tym razem znacznie skuteczniej, a ona wtuliła twarz w mech, łkając "nie, nie, nie, nie", gdy zaczęli z nieludzką siłą zrywać z niej ubrania. Bell poruszył się, jakby chciał jej pomóc, ale przy akompaniamencie jego jęku bólu spora fala krwi znów zalała jego bok. Elea poczuła łzy kłujące ją pod powiekami na samą myśl, że Bell się tu może zaraz wykrwawić, a ona... I nikt ich nawet nie szuka.
- Nie ruszaj się, Bell – mówiła jeszcze. Skoro ja tu nie umrę... – Zdławiła szloch. – Też masz przeżyć. Słyszysz mnie, Bellamy? – Łzy ciekły jej po twarzy, gdy czuła szorstkie, wilgotne krwią i błotem dłonie Żniwiarzy lgnące do jej ud i bioder. – Masz żyć! Zamknij oczy i oddychaj, i po prostu... NIE!
Jej słowa w jednej koszmarnej chwili zmieniły się w ryk bólu, gdy Żniwiarze przestali już udawać i poddali się swoim żądzom. Elea wtuliła twarz w mech, zacisnęła powieki, zagryzła zęby; runo zagłuszało jej przerywane krzyki, gdy Żniwiarze niczym dzikie bestie z nieopanowanumi popędami wbijali się w nią coraz szybciej i mocniej, nie zwracając najmniejszej uwagi na jej wzrastający wrzask. Odetchnęła z ulgą, gdy na moment dali jej spokój. Rozwyła się ponownie, gdy tym razem jej odbyt został wypełniony gorącem i bólem. Twarz miała całkiem mokrą od łez.
Już tylko jak przez mgłę widziała zarys Bellamy’ego z ułamanym konarem sterczącym krwawo spod ramienia. Wszystko inne zasłaniały jej wilgotne rzęsy i ohydne, brudne, brutalne ciała Żniwiarzy. I ból, szargający jej wnętrzności. Jej umysł szukał jakiejkolwiek ucieczki – do tego stopnia, że w pewnej chwili mogłaby przysiąc, że za drzewami zamajaczyła szara bryła lądownika, że zaraz obok pojawił się pomarańczowy namiot, a Bellamy, zamiast wykrwawiać się na śmierć, siedział na ławce z powalonego pnia i uśmiechał się do niej zapraszająco. Wyciągnął ku niej rękę – ale wtedy rzeczywistość dłonią Żniwiarza uderzyła ją w twarz. Chwyciła ją za szczękę. Elea zacisnęła zęby, znów próbując wyszarpnąć się z ich uścisku, ale poczuła, jak ramię prawie wypada jej z barku; umykała głową na boki, lecz to w ostatecznym rozrachunku również niewiele pomogło. Zmusili ją, by na nich spojrzała: dwie krwawe sylwetki na tle ciemnych drzew i szarego nieba. Jej las. Jej las jej to zrobił.
A wtem jej zęby nie były już zaciśnięte. Najpierw przyszedł szok – zaraz potem dotarł do niej niewyobrażalny ból, a w końcu przerażenie i niepojęte uczucie braku żuchwy. Czuła ją, jak zwisa na jednym zawiasie; ale równie dobrze mogła jej w ogóle nie mieć, bo każda, choćby najdrobniejsza próba poruszenia nią czy zamknięcia ust sprawiała jej takie cierpienie, że nieomal mdlała. Nie była pewna, czy to świat, czy jeden ze Żniwiarzy przycisnął ją swoim ciężarem do ziemi, wypychając jej dech z piersi, ale nawet przez łzy i grubiejącą warstwę bólu widziała tego, który przed chwilą zwichnął jej żuchwę, a teraz przygotowywał się do penetracji. Elea znów zarzuciła głową, ale gdy niechcący uderzyła ustami o ramię, ból zupełnie odebrał jej siły. Żniwiarz za to bezceremonialnie schwycił ją za już puchnącą, pełną krwi szczękę i wbił się jej w gardło tak głęboko, jak tylko mógł sięgnąć – i niczym nie mogła go powstrzymać.
Gwałcili ją bezmyślnie, bezsensownie, bezlitośnie; walczyli między sobą o dostęp do jej ciała; w uszach jej dzwoniło od ich krzyków, od jej własnych wrzasków, od odzywających się gdzieś w tle słabych słów Bellamy’ego, jakby samym głosem chciał zatrzymać to, co się działo. Od kiedy przestała się opierać, Żniwiarze nie rozstawali się z jej ustami – opuszczali je dopiero, gdy brakowało jej powietrza i jej ciało samo z siebie, ignorując obezwładniający ból, zaczynało z nimi walczyć. Nozdrza wypełniał jej mdlący odór gnijącego potu, w ustach przelewał się metaliczny smak krwi, w głowie jej wirowało z nieustępującego bólu... Żołądek skurczył jej się nagle, szarpnęła się, jednym ruchem wyrywając włosy z pięści Żniwiarza i z własnej głowy, i gdy tylko jego obrzydliwy kutas wysunął jej się z ust, zwymiotowała raptownie i tak silnie, że oddała wczorajszą kolację. Powietrze wypełnił kwaśny odrażający fetor. Żniwiarze jednak zupełnie nie przejęli się ani rozlewającą się im pod kolanami kałużą rzygowin, ani gęstym nieopanowanym ślinotokiem Elei, bo znów schwycili ją za tkliwą szczękę i włosy i wrócili do rytmicznego rżnięcia jej ze wszystkich stron.
Bellamy, blady jak śmierć i na wpół przytomny, wciąż uparcie szeptał jej imię i to właśnie jego przerażone „Nie, nie, L, Elea...” było ostatnim, co usłyszała, zanim gałki oczne wtoczyły jej się w czaszkę i świat ogarnęła ciemność.

- ELEA! – zadudniło jej w uszach. Ocknęła się nagle do nawracającego bólu w policzkach i pośladkach oraz do lejących jej się po podbródku sznurów śliny, łez, resztek wymiocin, spermy i krwi. Krwi, płynącej wciąż po boku Bellamy’ego z każdym jego ciężkim oddechem. Elea sama wrzasnęła z bólu, ale dźwięk rozbił się na kolejnym lub też poprzednim kutasie gwałcącym jej gardło. Bell zbladł jeszcze bardziej od kiedy ostatni raz go widziała i teraz mogłaby przysiąc, że jest na skraju śmierci, że byłby już dawno nieprzytomny, gdyby adrenalina i przerażenie nie kazały mu jej pilnować. A zaraz potem pełnia bólu z jej szczęki i wszystkiego innego do niej dotarła, a wraz z nią wszystko, co się z nią działo, i Elea przez ułamek sekundy żałowała, że Bell nie stracił przytomności.
Kolejna fala bólu pomknęła jej po kręgosłupie, gdy jeszcze jeden Żniwiarz jednym ruchem wbił jej się w odbyt; szarpnęła się znów, tak zatopiona w cierpieniu, że nie mogła już myśleć trzeźwo – jedyne, czego chciała, to uwolnić się i doczołgać się do Bellamy’ego, żeby móc złapać go za rękę i powiedzieć mu, że go kocha, zanim straci go na zawsze. Jak przez mgłę docierały do niej jego słowa, jakby próbował ją uspokoić, żeby przestała walczyć, ale mimo że je słyszała, nie potrafiła ich zrozumieć. Bell zacisnął powieki. Elea targnęła się ponownie, krztusząc się krwią, potem kutasem Żniwiarza, potem wymiocinami, a potem znów Żniwiarzem. Bell otworzył oczy, gdy usłyszał, jak znów wymiotuje, tym razem prawie samą krwią i łzami, a ślina i sperma wylewały jej się z nosa i na wpół otwartych, wiszących ust razem z nieskładnym, nieartykułowanym bełkotem.
Korzystając z tego, że na moment ją puścili, zaczęła cal po calu czołgać się ku niemu, mimo że Żniwiarze ze wszystkich sił wciąż chwytali jej biodra. Poza tym zupełnie nie przejmowali się już, że próbowała im uciec; jeden z nich po prostu przysunął się, żeby znów wbić się w jej gardło, ignorując jej przenikliwy wrzask, trwający jeszcze długo po tym, jak ją puścił. Ruszyła znów powoli przez poplamiony mech. Bell płakał. Płakał jak małe dziecko, ale choć to widziała, nie potrafiła tego zrozumieć.
- L, mój Boże... – szeptał już tak słabym głosem, że jakby w ogóle nie rozbrzmiewał, ale dla Elei był to jedyny dźwięk w okolicy. – Pamiętasz, jak trenowaliśmy razem w lesie za lądownikiem? Jak cię podciąłem w tym samym momencie, co ty mnie przewróciłaś, i upadłaś na mnie i przez moment patrzyliśmy na siebie w milczeniu, choć tak naprawdę oboje chcieliśmy zacząć się całować...
Sznury śliny, łez, resztek wymiocin, spermy i krwi lały jej się po podbródku. Ale Elea już ich nie czuła. Nie czuła upokorzenia ani bólu, ani mdlącego odoru Żniwiarzy, ani nie słyszała ich okrzyków i jęków. Zatopiła się powoli w tym, co szeptał Bell, jak w ciepłe objęcia ruchomych piasków...

Tego konkretnego dnia nauczyła Bellamy’ego kilku różnych sposobów na podcięcie przeciwnika. Tego konkretnego dnia również oboje przyrżnęli w coraz mniej miękki mech więcej razy niż kiedykolwiek wcześniej. Bellamy padał, ona pomagała mu wstać, łapali szybki oddech i wracali do walki. A gdy z rzadka i ona padała, podbijała się z ziemi całkiem sama, kręciła na niego głową i wracali do walki. Aż nagle próbowali jednocześnie podciąć się oboje i skończyło się to jedynie tym, że zawinęli się o siebie i oboje polecieli na glebę. Bellamy, odruchowo wręcz, próbował ochronić ją przed upadkiem, i w efekcie wylądowała wprost na nim, choć wciąż wybijając sobie dech z płuc o jego pierś. Całkiem twardą pierś.
Gdy opadło pierwsze zdziwienie, oboje wybuchnęli śmiechem. Elea zwróciła uwagę, że cień lądownika przesunął się po polanie już tak mocno, że zaskakujące było, że Lilian jeszcze nie przyszła sobie na nich popatrzeć. Potem przeniosła znów wzrok na wciąż uśmiechniętego Bellamy’ego i cała reszta nagle zeszła na dalszy plan. Wpatrywali się tak w siebie przez kilka milczących, powolnych chwil; Elea zupełnie bezmyślnie opuściła się nieco ku niemu, z niezrozumiałego dla niej powodu nie mogąc oderwać wzroku od jego ust. Ale gdy Bellamy owinął ramię wokół jej talii, przyciskając ją nieco mocniej do siebie, a drugą ręką delikatnie dotknął jej policzka, żeby sprowadzić ją bliżej, Elea nagle poczuła, jak serce jej trzepoce i odwróciła głowę. Wywinęła się z jego uścisku tak zręcznie, jak tego drugiego dnia na Ziemi i wstała. Nie podciągnęła go z mchu.
- Myślę, że starczy na dzisiaj – rzuciła tylko gorzko i ruszyła się w stronę obozu. Słyszała, jak za nią Bellamy podrywa się i próbuje ją dogonić.
- Elea, poczekaj. – Chwycił jej ramię innym ruchem, który pokazała mu kilka dni temu, a że się nie spodziewała, nie dała rady się wyrwać.
- Co chcesz? – spytała, siląc się na spokój. Miała cichą nadzieję, że jeśli będzie udawać, że nic się nie stało, to w końcu i on zapomni o tym, cokolwiek tam się pojawiło w jego czerepie. Tak będzie lepiej.
- Właśnie zdałem sobie sprawę, że nie podziękowałem ci jeszcze za uratowanie mi życia wtedy, z Daxem. – Elea poczuła w rękach to uczucie, gdy jego kark poddał się jej sile; odtworzyła w myślach ten mokry dźwięk ustępujących kręgów. Sądząc po lekko pobladłej minie Bellamy’ego, on też go usłyszał. – Po prostu... to było przerażające, z jaką łatwością skręciłaś mu kark. Myślę, że nie chciałem do tego wracać. Ale dziękuję.
Elea wzruszyła ramionami. – Gdyby cię zabił, musiałabym sobie układać plan dnia na nowo albo znaleźć kogoś innego do trenowania. A ja nie lubię zmian.
Bellamy roześmiał się na tę uwagę, nagle i tak jakby bardziej szczerze niż kiedykolwiek dotychczas, gdy żartowali z czegoś w przerwach w tłuczeniu się nawzajem. Elea mogła odejść, ale nagle nie chciała się ruszyć, choć dobrze wiedziała, że marnuje okazję. Nie lubiła zmian – ale tych nie dało się uniknąć, nie na Ziemi, a Bellamy... Powiodła powoli wzrokiem po jego twarzy; mrugnęła i znów widziała, jak odbija się w niej blask ogniska z drugiej nocy, ale tym razem jej to nie odrzuciło. Bellamy najwyraźniej dostrzegł, że coś w jej oczach się zmieniło, bo znów dotknął lekko jej policzka, a gdy się nie odsunęła, pochylił się ku jej ustom. Elea poczuła wspomnienie jego gorzkiego smaku w ustach, ale to już nie miało znaczenia.
Gdy tylko jego język wsunął jej się między wargi, Elea porzuciła wszelkie opory i zarzuciła mu ręce na szyję, przyciągając go bliżej. Bellamy schwycił jej talię i na poły ją prowadząc, a na poły niosąc, pchnął ją ku najbliższemu drzewu. Kora przejechała jej szorstko po nagich ramionach, ale dla niej było to jak słodka nuta pieszczoty. Elea zatopiła się w jego ustach, pozwoliła mu się porwać i całować tak zachłannie, jak tylko chciał. Zapach igliwia i mchu stał się wręcz obezwładniający; esencja lasu kołowała wokół nich z każdym ruchem powietrza, odbierając jej wszelki rozsądek, i Elea resztkami trzeźwości zdała sobie sprawę, że mogłaby mu oddać dziewictwo tu i teraz, gdyby tylko...
Blask ogniska... Wyślizgnęła się zręcznie... Jego gorzki smak...
- Są lepsze rzeczy, które można robić z moimi ustami – odparła najspokojniej, jak umiała, mimo że serce tłukło jej się w piersi jak szalone, po czym opadła na kolana. Blake już dalej nie dyskutował, pozwolił jej robić, co chciała, ale nie był jeszcze gotów, więc Elea przedłużała, jak mogła; i gdy już nie mógł tego dłużej znieść, gdy czuła jego palce we włosach, zaciskające się niecierpliwie na jej skórze, spojrzała na niego i wypełniła nim sobie całe usta. Wpatrywał się w nią na początku, ale potem przymknął powieki, pozwolił głowie opaść na metalową ścianę, a zduszonemu jękowi wyrwać się z gardła. A Elea już wiedziała, że nikt mu jeszcze tak dobrze nie robił.
Z początku delikatnie, pomagając sobie ręką, obiegała go językiem i masowała wargami. Poddawał jej się bez dyskusji, jedną ręką przytrzymując otwarte spodnie, drugą delikatnie zaciskając na jej czaszce. Gdy trochę ochłonął, patrzył się też na nią nieprzerwanie, a ona, gdy tylko mogła, spotykała jego wzrok. I brała go coraz więcej i coraz głębiej, aż poczuła, jak przeciska jej się przez gardło i przymknęła łzawiące oczy, a on wtedy jęknął nisko, czując z pewnością ten nieprawdopodobny ucisk. Schwycił jej głowę mocniej, ale gdy zaczęła się cofać, nagle nie był już pewien, i pozwolił jej się wycofać. Masowała mu ręką męskość, żeby złapać oddech, po czym powiedziała:
- Zrób to, jeśli potrzebujesz – i natychmiast znów owinęła na nim wargi. Blake już się nie wahał, zacisnął jej palce na czaszce i zaczął po prostu ją rżnąć, a gdy poczuł, że przechodzi znów przez gardło, stracił nagle rytm, jęknął przeciągle zduszonym głosem i po kilku kolejnych ruchach poczuła, jak jego gorące nasienie spływa jej do przełyku. Trzymał ją tak jeszcze przez moment, choć zaczynało jej już brakować powietrza, ale nawet gdy ją puścił i mogła swobodnie oddychać, trochę spermy zostało jej na języku. Blake oparł się z powrotem o statek, wyczerpany, a Elea podeszła bardzo blisko, zapinając mu przy tym spodnie. Nic nie powiedział, patrzył tylko na nią, na jej usta i oczy, i wiedziała, że teraz w wątłym świetle dochodzącym nawet tu z ogniska, wydawało mu się, że są całkiem fioletowe. Pocałowała go, lekko i powierzchownie, ale wystarczająco, by poczuł własny smak, a gdy już miał zamiar ją znów złapać i przyciągnąć, wyślizgnęła się zręcznie, chwyciła obie tyki i czym prędzej zniknęła w ciemności. A potem ukryła się za jakimś drzewem i próbowała powstrzymać płacz. Nie dlatego, że gardło ją bolało, bo była już przyzwyczajona, i nie dlatego, że Blake z pewnością spodziewał się czegoś innego i że może będzie próbował to kiedyś wyegzekwować, i nie dlatego, że znów sprzedała się jak dziwka, mimo że miała już tego nie robić; tylko dlatego, że jej się to podobało.
Trzymał ją jeszcze przez moment... Brakowało jej powietrza... Uścisk Żniwiarza zelżał nagle w ułamek sekundy, gdy ostrze maczety odrąbało mu głowę. Mokry dźwięk ustępujących kręgów.
- Umysł to pułapka, a w pułapce jest nagroda.
- W pułapce jest przynęta.
- A to już, moja droga, zależy, czy w nią wpadniesz.
Żniwiarze padli jak kłody, podziurawieni kulami z karabinu Bella, który teraz zwisał bezradnie z ramienia Lincolna. Elea kątem oka widziała, jak Octavia podbiega do brata i próbuje odwrócić jego uwagę i od Elei, i od historii, którą wciąż bezmyślnie mamrotał. Było po wszystkim. Lincoln podszedł i przykrył ją swoją bluzą, ale Elea ledwo to czuła, bo już całkowicie oddała się łzom i z przejmującym płaczem zaczęła walić głową o ziemię do w rytm własnych szarpanych szlochów. Lincoln czym prędzej podniósł ją z mchu zanim zdążyła zrobić sobie krzywdę. Przez ciężką zasłonę łez widziała, jak przygląda się stanowi jej twarzy; jak przez mgłę słyszała, jak mówi Octavii, że rzuci okiem na Bellamy’ego, jeśli ona powstrzyma Eleę od zabicia się przez te parę minut. Zamienili się miejscami. Octavia natychmiast przycisnęła ją sobie do piersi i szeptała słowa otuchy przez cały czas, gdy Elea wypłakiwała swój ból w serii szlochów i bezsensownego bełkotu.
Elei nie przyszło zapamiętać wiele z tego, co się działo potem. Lincoln na pewno musiał opanować krwotok Bellamy’ego. Potem próbował ją podnieść, ale gdy tylko jej dotknął, spanikowała i zaczęła się z nim szarpać... Octavia przyłożyła jej kawałek koszulki Bellamy’ego do twarzy i Elea odpłynęła do słodkiego zapachu chloroformu. Potem zabrali ją z powrotem na Arkę. Ktoś przysięgał, że zacznie używać antykoncepcji, czy może miał nadzieję, że ona używała antykoncepcji. Elea poczuła, że kolejny szloch budzi jej się w piersi, ale gardło miała zbyt ściśnięte (opuchnięte?), by dać mu upust, więc tylko zapadła się z powrotem w ciemność. Docierały do niej jednak pojedyncze urywki rozmów. Głos Abby... Lincolna... Ciche przekleństwa Octavii.
- Nie mogę zająć się nimi obojgiem, będzie musiała poczekać... Tak, zaindukuj śpiączkę.
I głos, który brzmiał dziwnie podobnie do Bella: - Nie, ale... Ona... Jej szczęka...
- ...może poczekać.
- Wykrwawiasz się. Skup się.
Szloch.
- Lincoln! Coś ty jej zrobił?... Mamy tu interakcję, wpada nam w...
- Umysł to pułapka, a w pułapce jest nagroda...

poniedziałek, 25 lipca 2016

[Fallout 4] Rozgorzała czaszka (Hancock x Aina)

- Gdzie jest Psochłap?
Na czaszce Nicka w miejscu, gdzie oberwał kolbą Strzeleckiego karabinu, widniała fioletowawa wyrwa, z której wyciekał powoli bliżej nieokreślony płyn. Synt z wyraźną trudnością nawiązywał kontakt z rzeczywistością, a jednak odnalazł ich samodzielnie. Nie powinien mieć problemów z pamięcią krótkotrwałą.
- Nick, gdzie jest Psochłap? - Jak to możliwe, że ranny Nick do nich trafił, a pies nie? Aina doskonale wiedziała, jak by to mogło być możliwe, ale nie chciała do siebie dopuszczać żadnej takiej myśli.
- Łeb mi rozsadza... - Android usiadł ciężko na skarpie, dotknął głowy robocimi palcami, ale nawet nie w pobliżu ubytku. Aina z przestrachem spojrzała na Hancocka, który już był daleko, już obchodził okolicę zazębiającymi się łukami, wypatrując Psochłapa w kępach wysokiej trawy i na horyzoncie. Ainie tylko mignęła jego ściągnięta, pewna twarz. W tej jednej chwili miała wrażenie, że kochała go bardziej niż kiedykolwiek dotychczas. Przypominał jej... Zdążyła sięgnąć do obrączek zawieszonych na jej szyi zanim przypomniała sobie, że już ich tam nie ma - Hancock przecież sprzedał je gdzieś w Goodneighbor, kiedy do niego poprzednio zawitali. Rozstała się z ostatnią rzeczą Nate'a, którą jeszcze miała; kiedy w końcu rozstanie się z jego wspomnieniem i odda w pełni Hancockowi?
I gdzie do diabła jest Psochłap?
- Nick - szepnęła, przykucając przy zagubionym syncie - naprawię ci skroń, jak tylko gdzieś usiądziemy, żebym mogła wyciągnąć narzędzia; ale proszę cię, spróbuj sobie przypomnieć. Zostaliśmy rozdzieleni. Psochłap był z tobą. Gdzie jest teraz?
- Co? - Android dopiero teraz zdawał się przetworzyć jej słowa. - No przecież jest zaraz... - Obrócił się i, zrozumiawszy swój błąd, zerwał się na równe nogi, z trudem utrzymując równowagę. Ruszył naprzód, w zupełnie innym kierunku, z którego do nich przyszedł. - Psochłap! PSOCHŁAP!
- Nie, Nick! - Aina złapała go za ramię i zatrzymała wpół kroku zanim zdołał wpaść w jakiś rów i się jeszcze bardziej poturbować. Hancock, który zaszedł już całkiem daleko, na okrzyki Nicka odwrócił się do nich, więc uniosła ku niemu rękę, żeby się nie przejmował. "W porządku?" "Nie, ale ogarniam." Hancock zdawał się doskonale zrozumieć jej przekaz, bo patrzył na nich jeszcze przez moment, a potem zaczął znikać po drugiej stronie pagórka. Aina ujęła Nicka pod ramię i ruszyli wolno w jego kierunku, tak, by cały czas widziała, jak wydeptywał swoje łuki w kępach trawiastych kikutów, które ginęły w dłoni Nicka, gdy ze zgrzytem porównywalnym do drapania tablicy szkolnej przesuwał zdrewniałe pędy między polimerowymi palcami.
- Nick, wszystko w porządku? - spytała Aina, próbując odwrócić jego uwagę, ale nieskutecznie. Synt złapał kolejną roślinę, zazgrzytał nieprzyjemnie razem z jej zębami, i zwrócił na nią na wpół nieobecne spojrzenie, jakby w ogóle nie mógł zrobić dwóch rzeczy jednocześnie, a potem odparł:
- Taa... aa... - zanim padł jak kłoda w wysoką trawę z kolejną porcją zgrzytów. Hancock, widząc to, wbił swój bagnet w ziemię, żeby zaznaczyć, gdzie skończył, i podbiegł pomóc Ainie przewrócić go na plecy. Nick był jeszcze przytomny, ale patrzył na nią pusto, jakby jej zupełnie nie rozpoznawał. Aina już grzebała w torbie w poszukiwaniu narzędzi. Hancock przytrzymywał głowę androida, żeby wyrwa pozostała czysta i dostępna do naprawy. Nie mówili ani słowa. Pracowali w ciszy, by jak najszybciej skończyć; sytuacja była zbyt niebezpieczna, żeby pozwalać sobie na pogaduchy. Jeśli Psochłap do nich nie dotarł, prawie na pewno nie jest w stanie - a więc został poważnie zraniony... albo gorzej. Nick znalazł sobie kiepski moment, żeby stracić zmysły.
Kto by pomyślał, że Strzelcy tak ich urządzą... Ainie rany zamknęły się po dwóch stimpakach, ale Hancock wciąż miał krwawiącą dziurę w ramieniu, gdzie dostał pociskiem penetrującym tak skutecznie, że wyrwało mu kawał mięsa - a z tym stimpaki średnio chciały sobie radzić. Kobieta przetrwarzała dane, rozpatrywała opcje i opracowywała plan działania, podczas gdy jej ręce manipulowały w głowie Nicka wypracowanymi ruchami; nie był to pierwszy raz, gdy naprawiała jego mechaniczny mózg, a i Hancock pomagał jej z wprawą mężczyzny, który już po wielokroć robił za samozwańczą asystę samozwańczych lekarzy i mechaników. Nie obyło się i tak bez wypadków - kilka razy dostał ręką nieprzytomnego już Nicka, gdy Ainie omsknęła się dłoń, za co nagrodził ją podenerwowanym wzrokiem; Aina zaś poraziła się prądem na tyle, że przez moment nie mogła ruszać ręką, gdy z jednego ramienia pęsety spadła jej gumowa nakładka. Wkrótce jednak Nick załączył i podniósł się z trudem, choć Aina jeszcze zalepiała mu wyrwę w czaszce żywicą.
- Źyjesz, stary? - spytał Hancock, kładąc mu rękę na ramieniu. Nick pokiwał słabo głową.
- Odpowiedz - mruknęła Aina w skupieniu. - Chcę usłyszeć, jak ci idzie mówienie.
- Żyję - odparł Nick, nawet jeśli nieco zachrypłym głosem. - Co z Psochłapem?
- Szukamy. - Aina wiedziała już wszystko, czego potrzebowała, również w kwestii jego pamięci. - Dlatego musimy ruszać, gdy tylko będziesz się czuł na siłach.
- Jestem syntem; chodźmy. - Wstał niemal tak szybko, jakby zerwał się po koszmarze, a potem, nawet się zbytnio nie chwiejąc, ruszył w stronę bagnetu Hancocka, jakby w ogóle nie spędził właśnie kwadransu na leżeniu nieprzytomnie na glebie. Aina wymieniła spojrzenia z Hancockiem i podążyli za nim.
- Pamiętasz coś, co mogłoby nam pomóc go znaleźć? - spytała Aina, jeszcze rzucając okiem na jego czaszkę. Nic się nie odkruszało ani nie sączyło. Dobrze.
- Coś wiem, ale sam nie wiem co - odpowiedział Nick, ale parł do przodu tak, jakby miał konkretny cel. Hancock z bagnetem w ręku nieco się od nich oddalił, żeby pokryć większy teren. - Oni go odganiali... jakoś... - mamrotał dalej Nick. - Pobiegli za nim, wszyscy naraz... więc uciekł... A ja pobiegłem po was, żeby go znaleźć, tylko...
- Dobrze już. - Aina położyła mu dłoń na ramieniu. - Prowadź nas tam, gdzie cię ciągnie. Psochłap się prawie na pewno znajdzie gdzieś po drodze.
Nick kluczył chaotycznie po całej okolicy, jakby nie mógł się zdecydować, czy bardziej woli iść brzegiem rzeki, czy środkiem pola. Hancock, nie zwracając na to uwagi, wrócił do swoich kręgów w zbożu. Aina jedynie rozglądała się dookoła, a w razie potrzeby kierowała Nicka w drugą stronę, jak wtedy, gdy szedł ku rzece, z której akurat wychodziły ze trzy błotniaki.
Szli tak przez kilkanaście minut. Krajobraz się zmienił, trawy zostały zastąpione przez krzewy i skarłowaciałe drzewa, rzeka się odsunęła - lub może oni odsunęli się od rzeki. I w momencie, gdy zobaczyli w oddali zestaw domów, zaatakował ich pierwszy feral.
Hancock zdjął go celnym strzałem zanim Aina w ogóle wyciągnęła broń. Wymienili się spojrzeniami i przyspieszyli kroku. Ferale nie wróżyły dobrze. Nick za to skupiony, jakby w ogóle się tym nie przejął: jedynie szedł dalej dopóki Aina nie przywołała go do porządku.
- Wiem, że ferale cię nie pożrą, Nick, ale wciąż pewnie chętnie by ci urwały parę kończyn - mruknęła Aina, gdy szli. Kolejny ghul wyskoczył z jednego z domków i dostał kulkę prosto w czoło. Hancock tymczasem ścinał mały tłumek swoich pobratymców ze zwykłą mu mieszanką wściekłości i nieszczęścia w oczach; a gdy się z nimi rozprawił, w końcu zbliżył się do Ainy.
- Musimy być już blisko - rzekł. - W takich grupach zbierają się tylko wtedy, gdy znajdą pożywienie.
Ainą aż zatrzęsło na to słowo. Psochłap? Pożywieniem? Co wstąpiło w Hancocka, żeby postawić Psochłapa na równi z padliną? Aina przyspieszyła, zostawiając towarzyszy z tyłu. Jeśli jest jeszcze jakaś szansa go znaleźć, nie miała zamiaru się poddawać.
- Aina! - krzyknął nagle Hancock, więc zatrzymała się i odwróciła, przewracając oczami, tylko po to, by zobaczyć, że są dobre dwadzieścia kroków z tyłu. Hancock właśnie składał się do strzału, ale Nick był szybszy; feral, który właśnie sięgał ku niej ręką, stracił i rękę, i zaraz potem też głowę. Hancock podbiegł do niej i, szukając ran, zaczął ją maglować:
- Czyś ty zgłupiała? Musimy trzymać się razem, a nie maszerować przez las, rozkopując ściółkę i tupiąc jak nosorożec! Jeszcze tylko...
- Skąd ty w ogóle, Hancock, miałbyś wiedzieć, czym jest nosorożec?
Ghul zawiesił się z lekka, zamrugał, umilkł. Aina fuknęła na niego jeszcze dla równego rachunku i ruszyłaby dalej, ale Nick właśnie podszedł, przykulony, wskazując na zbiorowisko w oddali. Kobieta zdjęła z ramienia snajperkę, żeby lepiej to zobaczyć, chociaż serce biło jej przerażeniem.
Prawie dwa tuziny ferali kotłowało się w jednym miejscu, wyrywając sobie coś nawzajem, przekazując, tłukąc się i przepychając; dopiero po chwili Aina zrozumiała, że biły się tak o oderwaną kończynę. Psochłap też tam był, leżał w bezruchu nieco dalej, a z kikuta po przedniej łapie z wolna sączyła się krew. Serce Ainy przestało bić i spadło do żołądka.
- Hancock - szepnęła - Psochłap tam leży. Pójdź i sprawdź, czy jeszcze żyje, czy jest sens je atakować.
Hancock zacisnął szczęki, ale ruszył. Ferale nie powinny go atakować, jeśli nie uznają, że chce im zabrać ofiarę. Jakieś pojedyncze, które nie spostrzegły, że nie jest człowiekiem, rzucały się na niego, ale padały po dwóch krokach, eliminowane pociskami Ainy. Posadzić ją na górę, dać snajperkę i... Hancock poczuł nieprzyjemne uderzenie gorąca, gdy pomyślał, że jego też mogłaby łatwo odstrzelić. Właśnie odwrócił się do niej tyłem. Prawie że czuł palący celownik na karku. A potem to już nie było ważne. Ferale przepuściły go bez dyskusji, a leżący na ziemi Psochłap uniósł głowę na niego i zaskamlał żałośnie z bólu.
Jak on mógł sądzić, że ta misja nie ma sensu?! Hancock padł przy nim na ziemię, szeptał słowa otuchy, ścisnął mi kikut kolanami, by zatamować ciągłe obfite krwawienie. Zastęp ferali dookoła wkrótce się rozproszył, rozbiegł i rozłożył na ziemi, ścięty przez Ainę i Nicka, którzy biegli ku niemu i Psochłapowi. Aina wyglądała, jakby właśnie spełniły się jej najgorsze koszmary.
- Kurwa mać, jebane ghule! - krzyknęła wściekle, rzucając bronią o ziemię. - O Boże, Psochłap... Biedaku ty mój... Co ci zrobiły te przeklęte skurwysyny...
Gdy tylko zacisnęła Psochłapowi kikut chustą, Hancock wstał i odsunął się od obojga. Miał nieprzyjemne wrażenie, że Nick patrzył na niego badawczo, więc odwrócił się w drugą stronę. To nie jej wina, powtarzał sobie, przestraszyła się, nie myślała, co mówi... Ale żadna racjonalizacja nic nie dała. Nie mógł odegnać od siebie kleistego, niepowstrzymanego przeświadczenia, że dopiero teraz, w chwili zapomnienia, pozwoliła sobie powiedzieć to, co naprawdę myśli, a co on zawsze podejrzewał. A już pozwalał sobie uwierzyć, że... Ale teraz nie było na to czasu.
- Musimy go czym prędzej zabrać do Bunker Hill - rzucił za siebie. - Teraz tylko Kay mu może pomóc.
Aina przytaknęła głową, kompletnie nieświadoma tego, jak bardzo bluźniły na nią jego myśli. Nick podniósł Psochłapa i znów ruszyli, w milczeniu, w stronę miasta. Ciszę przerywały jedynie okazjonalne piski psa, chociaż niebawem stracił przytomność, podczas gdy Aina głaskała go delikatnie po głowie. Płaszcz Nicka już był poznaczony smugami jego krwi.
Hancock z bronią w gotowości szedł parę kroków przed nimi, odstrzeliwując po kolei wszystko, co tylko ośmieliło się zbliżyć. Z bagna wystawił łeb błotniak i zaraz posypał się w popiół z powrotem w muł; niewielka grupa bandytów ledwo uniosła bronie, a już leżała martwa. Naskoczył na nich samotny feral i zaraz padł, gdy Hancock przestrzelił mu czaszkę. I mógłby przysiąc, że słyszał głos Ainy mówiący znów: "jebane ghule", chociaż jej wargi się nie ruszyły. Przyspieszył nieco kroku.
W mieście przyjęli inną taktykę - szli w zwartej grupie, na widok supermutantów natychmiast zmieniali kierunek, pozostałych wrogów, jeśli nie mogli ominąć, zdejmowali najciszej, jak mogli. Przede wszystkim nie chcieli konfrontacji, nie z Nickiem niosącym Psochłapa, nie, gdy każdy strzał mógł ściągnąć im na głowy hordy najgorszego ścierwa. Poruszali się jednak w miarę sprawnie, efektywnie, i pokonali całą trasę do Bunker Hill w ledwie dziesięć minut, poganiani przez Psochłapa stopniowo wiotczejącego w ramionach Nicka. Gdy wchodzili po schodach do bramy, krew już przesączała się kropelkami przez prowizoryczny opatrunek.
- Stój - warknęła Kessler, stając Ainie na drodze. - Naprawdę myślisz, że cię tu jeszcze wpuszczę po tym, co zrobiłaś? 
Aina zacisnęła zęby, rzucając okiem na Psochłapa i Nicka. Hancocka nawet nie uraczyła spojrzeniem. Zacisnął bezwiednie pięść.
- Nie mam na to czasu, Kessler, Psochłap jest ciężko ranny. - Ale gdy Aina znów zrobiła krok, tamta ją zatrzymała. Ich dłonie jednocześnie powędrowały do pistoletów. Hancock na wszelki wypadek, niemal automatycznie, sięgnął do swojego. Zastanawiał się, czy chciał chronić Psochłapa, czy jednak tak go Aina oczarowała, że był dla niej skłonny oddać życie, mimo że zupełnie na to nie zasługiwała. Nie ostatnimi czasy.
- Instytutowe dziwki nie są tu mile widziane. - Głos Kessler nie stał się wcale mniej wrogi, szczególnie że Aina wciąż napierała na jej rękę, dając jej do zrozumienia, że nie ma zamiaru ustąpić.
- A dziwki Railroadu? - spytała przymilnie Aina.
- Jasne, bo uwierzę, że jesteś po stronie Railroadu, kiedy widziałam na własne oczy, że przyprowadziłaś tu synty Instytutu, żeby nas wyrżnęły! - Kessler wypluła to wszystko jednym tchem i jeszcze przez moment sapała wściekle; sprawiała wrażenie, że zaraz rzuci Ainą o ziemię i skopie ją do nieprzytomności. Hancock spojrzał na Psochłapa. Nick przestępował niecierpliwie z nogi na nogę, rozglądał się, jakby szukał sposobu, żeby się prześlizgnąć za bramę. Aina za to, wściekła już, warknęła cicho:
- Tak, kurwa. Pracuję dla Instytutu, bo Railroad potrzebowało agenta wewnątrz, żeby ich powalić. A teraz, pani wybaczy, mój pies umiera. - Odepchnęła Kessler lekko i ruszyła wprost na górę, a Nick i Hancock czym prędzej popędzili za nią. - KAY!
Weterynarz już na nich czekała, kończyła przygotowania, które pewnie rozpoczęła już w połowie ich dyskusji z Kessler. Nick wedle instrukcji złożył Psochłapa na posłaniu. Kay, gdy tylko spojrzała na psa, ściągnęła twarz w zaiście niepokojący sposób; Aina prawie już wychodziła z siebie. A Hancock nie mógł na to patrzeć.
- Będzie ciężko - mruknęła Kay, zaglądając Psochłapowi do pobladłego pyska, po wysłuchaniu całej historii. - Stracił mnóstwo krwi, a żeby doprowadzić go do porządku, muszę mieć dojście do rany... Chodź tu, pomóż mi; trzymaj to, ściśnij mocno...
Aina, czując się tak, jakby rozumiała coraz mniej z każdą minutą, bez dyskusji ani wahania wykonywała polecenia Kay. Myślała tylko o tym, żeby Psochłap to przeżył. Nie musi być idealny. Nie musi mieć wszystkich łap. Może zostać trójłapym kaleką. Byle żył. Nie ma zamiaru znów pozwolić na to, by jej pies umarł samotnie i w cierpieniu. Tym razem go nie opuści.
Kay pracowała w ciszy, z taką wprawą, jakby miała całe lata doświadczenia z wcale nie powszechnymi we Wspólnocie psami. Aina nie mogła tego pojąć. Czy psy działają tak samo jak braminy? Jak ludzie? Przecież mechanicznie na pewno funkcjonują inaczej. Gdyby to była maszyna...
Nie! Psochłap to nie maszyna. A Kay wie, co robi. Nie wpierdalaj się w jej pracę ze swoją inżynierią, dziewczyno.
- Aina? - rzuciła Kay, sięgając zakrzywioną igłą w takie miejsca, że zupełnie przebudowywała cały kikut. Aina z dziwnym trudem zogniskowała na niej wzrok.
- Hmm?
- Poradzę sobie na razie. Idź odpocznij. Zrób sobie krótki spacer. W razie czego Nick mi pomoże.
Aina wahała się, coś ją ciągnęło, żeby polemizować. Tym razem go nie opuści. Kay jednak nie wyglądała na kobietę, która zaakceptowałaby odmowę, więc Aina wbrew sobie skinęła głową i wyszła z jej budki. Jej też pracowało się lepiej, gdy nikt nad nią nie wisiał. Nick bez słowa przygarnął ją do piersi, ale... To tylko tyle. Kay nie wyrzuciła jej po to, żeby nie patrzyła, jak Psochłap kona. Prawda? Ale...
- Gdzie jest Hancock? - spytała cicho. Siły z niej uleciały wraz z adrenaliną. Nic już więcej nie mogła zrobić dla Psochłapa. Nie było nic, co by ją popychało do działania. Poza... - Nick? Widziałeś Hancocka?
- Aina, daj mu trochę czasu - mruknął Nick spokojnie. Spojrzała na niego bez zrozumienia. - Hancock ma kiepski nastrój, więc zaszył się w piwnicach i pewnie ćpa. Daj mu chwilę, wróci.
- Ale dlaczego?
Nick nie odpowiedział.
- Aina, chodź tu jeszcze na moment - rzuciła Kay tak spokojnym głosem, że Ainie nawet przez myśl nie przeszło panikować. - Zrobiłam wszystko, co mogłam z moimi dostępnymi narzędziami. Przeżyje, o to się nie martw, ale musiałam mu opiłować kość, więc pewnie będzie się długo i trudno goić. No i nie widzę opcji, żeby jeszcze kiedyś dobrze chodził, chyba że mu zainstalujesz jakąś... zaawansowaną protezę.
Aina wiedziała, co Kay chciała przez to powiedzieć. Jedyną szansą Psochłapa na normalne funkcjonowanie był Instytut. Tyle że Instytut raczej nie chce mieć nic wspólnego ze zwierzętami, o ile, oczywiście, nie wyszły z jego własnego warsztatu. Aina przełknęła gorycz, gdy Kay mówiła jej dalej o utracie krwi, rekonwalescencji, długim odpoczynku.
- ...A że Kessler, jak już wiemy, raczej niechętnie wpuści was tu z powrotem, to mimo wszystko proponuję, żebyście zostali dopóki on nie oprzytomnieje. Na pewno znajdziecie sobie jakieś miejsce.
Aina przytaknęła bezwiednie, próbując opanować gonitwę myśli. Bez względu na to, jak Kay by ją uspokajała, nie było opcji, żeby przestała się denerwować - zaczęła od Psochłapa, ale teraz, gdy ryzyko trochę spadło, przerzuciła resztki stresu na wciąż nieobecnego Hancocka. "Daj mu trochę czasu." Dobre sobie.
W piwnicach Bunker Hill panował półmrok. Ciemność rozświetlały jedynie porozwieszane zdecydowanie zbyt rzadko niewielkie jarzeniówki, stare lampy budowlane, industrialne żyrandole. Aina szła powolnym krokiem, ostrożnie stawiając stopy - pamiętała wyraźnie, że podłoże nie było ubite niczym poza tuzinami stóp i wciąż potrafiło się gdzieniegdzie obsuwać. Schodziła coraz głębiej pod ziemię, wiedziona przerdzewiałymi schodami w tunelach tak tragicznie zabezpieczonych, że ich wyłożone cegłą ściany sypały się jak domek z piasku. Właściwie, to był domek z piasku. Zadrżała. Jej myślom towarzyszyło nieprzerwane kapanie z nieszczelnych rur i zaworów.
Na ziemi porozrzucane były trupy syntów drugiej generacji, pozostawione tu po pamiętnym najeździe na Bunker Hill, który sama na nich ściągnęła. Boże. Ilu ludzi wtedy zginęło. Nagle, zupełnie irracjonalnie, w jej głowie pojawił się obraz małego Shauna w kołysce, Nate'a przed telewizorem; usłyszała pukanie do drzwi. Gdy wstała tamtego ranka, zupełnie się nie spodziewała... Była święcie przekonana, że to będzie zwyczajny dzień, że weźmie Shauna na spacer razem z Nate'em, że znów będą szukać Razora, że... Nawet przez myśl jej nie przeszło, że w wyniku tego jednego dnia zostanie najbardziej poważanym, przerażającym mordercą stanu... Wspólnoty Massachusetts.
Rzuciła okiem za siebie, by upewnić się, że Nick nie wpadł tu za nią i że nie musi patrzeć na te trupy jego pobratymców porozrzucane na podłodze. Wiedziała, że nawet by nie westchnął, nie dał nic po sobie poznać, patrzyłby na nie z tak pustym wzrokiem, jak pusty może być wzrok Gena 2.
Wbiegła na górę. Nawet nie próbowała powstrzymywać dyszenia, po prostu wleciala tam jak zdesperowane nastoletnie dziewczę, które spóźnia się na randkę z Nat... Ze swoim ukochanym. Zatrzymała się wpół kroku, zamknięta w błękitnej rurze, pierdolnęła pięścią o metalową ścianę. Nienawidziła siebie.
Ruszyła, już wolniej, w dół tunelem, który tym razem wyglądał nieco bardziej jak rzeczywiste przedwojenne piwnice, aż weszła do tej starej, zdezelowanej kuchni, w której kiedyś próbowała rozmawiać z odratowanymi syntami. Dopiero po chwili dostrzegła, że Hancock kuli się między lodówką a półkami, kołysząc się wprzód i w tył. Wokół niego na podłodze leżały trzy puste strzykawki po Psycho.
- Hancock? - rzuciła z cicha, siląc się na spokój. Nie było żadnej reakcji; nawet nie drgnął. - John? - Zbliżyła się z wolna, obchodząc starą, rozpadającą się ladę. - John, to ja, Aina. Słyszysz mnie chociaż?
Wtedy dopiero uniósł głowę i spojrzał na nią wzrokiem wściekłego psa, jakby lada moment miał na nią skoczyć z zębami. Serce jej zatrzepotało, cofnęła się, niemalże wpadając na półkę. Hancock podniósł się powoli, z rozszalałym spojrzeniem wciąż utkwionym w jej gardle. Patrzył na nią z tak pierwotną wściekłością, jak wtedy, gdy próbowała powstrzymać go od zabicia szpiega Instytutu w Goodneighbor. Ugięła się pod tym wzrokiem i pod wspomnieniem roztrzaskanej czaszki tamtego i bolącego policzka, i szepczących przeprosiny ust Hancocka, który drugą ręką wciąż celował w drgającego trupa. Rozejrzała się gorączkowo, ale na szczęście John zostawił bronie gdzieś, gdzie nie miał do nich dostępu w tym stanie.
- Dlaczego to powiedziałaś? - odezwał się nagle, cicho, nisko, wściekle; Aina z początku w ogóle nie zrozumiała, ci miał na myśli - a potem przypomniała sobie, w którym momencie po raz pierwszy wydało jej się, że coś jest z Hancockiem nie tak. Brwi ściągnęły jej się nieszczęśliwie, ale dla zaćpanego Hancocka było to jak przyznanie się do winy. Sięgnął ku niej, próbując ją schwycić za ramię, ale wywinęła się zręcznie; zmrużył powieki, a ona poczuła falę przerażenia.
- Hancock... John... - skomlała, próbując odsunąć się na tyle delikatnie, żeby nie dostrzegł, że od niego ucieka. - Kochany, tak mi przykro, naprawdę nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało...
- Ale zabrzmiało - rzucił Hancock. - I co teraz?
- Przepraszam, naprawdę przepraszam, John... Nie miałam na myśli nic złego, tylko... - I w tym momencie musiała postąpić o krok za daleko, bo Hancock nagle warknął i chwycił ją za szyję tak silnie i dokładnie, że od razu zaczęła się dusić. Nim choćby pisnęła, już była przy ścianie, już obdarte z tynku cegły wrzynały jej się w krzyże, już palce Hancocka zaciskały się mocniej...
- John... Proszę... - wychrypiała, walcząc o każdy oddech, orząc mu paznokciami po nadgarstku, próbując podważyć jego palce... Cokolwiek, byleby tylko się uwolnić, uspokoić Hancocka, zacząć znów oddychać. On jednak, wściekły i ślepy z szaleństwa, cisnął nią o materace - Aina boleśnie wyrżnęła szczęką w ścianę; krew poszła jej z wargi. Nie miała jednak nawet chwili, żeby się tym przejąć, bo zaraz potem Hancock schwycił ją za biodra i podciągnął do góry. Wtedy dopiero zaczęła się szarpać, zdając sobie sprawę, co się zaraz wydarzy.
- Proszę, John, opanuj się...! - zaskomlała żałośnie, ale gdy rzuciła okiem za siebie, zobaczyła w jego oczach, że miał rozsądek całkowicie przesłonięty Psycho, że kompletnie ogłuchł na jakiekolwiek jej błagania. Strach schwycił ją za gardło, łzy napłynęły do oczu. Hancock wciąż dobierał się do niej, odtrącając jej coraz to bardziej desperackie uderzenia i z dziwnie wyuczoną łatwością opanowując jej szamotaninę. Szarpała się, ale bezskutecznie. Płakała, ale nie słuchał. Wyrywała się, ale była zbyt słaba. Ze łzami w oczach i bólem serca próbowała nawet sięgnąć po broń, ale wykręcił jej rękę aż na łopatki i przy akompaniamencie jej wrzasku zerwał jej spodnie.
Wiedziała, co zaraz nastąpi. Porzuciła już jakąkolwiek nadzieję, że Hancock przejrzy na oczy. Jedyne, czego teraz może się spodziewać z jego strony, to to, co zawsze boli, nawet kiedy jest delikatny, a ona tego chce. Jedyne, co teraz może zrobić, to to zaakceptować. W końcu na to zasłużyła. I tak nikt nie usłyszałby jej krzyków.
Krzyk rozerwał jej gardło, ale nawet nie w ćwierci tak boleśnie, jak męskość Hancocka rozerwała ją. Wbrew własnej woli szarpnęła się jeszcze, ale ghul przycisnął jej łopatki do materaca, zwracając na nią mniej więcej tyle uwagi, co zwraca się na szamoczącą się rybę zanim utnie jej się głowę, gdy się ją przyrządza na obiad. Była dla niego teraz jedynie środkiem do celu i widziała, że nic nie mogłoby tego zmienić. Ból, tak obezwładniający, że wydawało się to niemożliwe, płacz i krzyk, i jego olbrzymia przemoc, szarpiąca ją od środka, i to postępujące otępienie, jakby jej mózg próbował skryć się sam w sobie i nie czuć, nie wiedzieć, nie pamiętać.
Czuła chłód swojej ścierpłej dłoni na rozgrzanym czole, na palcach rozpadały się jej słodkie łzy. Zasłużyła sobie. Zasłużyła. Zasłużyła, by wnętrzności wywijała jej jego brutalność, jakby ją nawlekał na pal i wyrywał jej kawałki jej samej, by zaraz wcisnąć jej je w gardło w formie gorejących szlochów. Zasłużyła sobie. Przepraszała Hancocka w myślach za to, że nie wszystkie należały do niego i już tylko z płaczem przyjmowała jego karę. Z każdym jego pchnięciem mimowolnie błagała Nate'a o ratunek i momentalnie nienawidziła się za to, że po tylu latach wciąż on jako pierwszy przychodzi jej do głowy, i zaraz myślała o gwałcącym ją Johnie i powtarzała sobie jak mantrę: "Kocham go, kocham go, kocham go, kocham go..."
I ledwie zdążyła popaść w to słodkie, niebolesne otumanienie, ledwo jej ciało objęła dziwnie przyjazna drętwota, ledwo zdołała dostrzec czekającą na nią ciemność, gdy on wbił się w nią zdecydowanie zbyt mocno, cały naraz, i potem jeszcze raz, i z tego bólu, pędzącego jej po nerwach, jakby szukał jej złotego środka, szarpnęła nagle głową i dostrzegła przy samym oku wystający ze ściany pręt.
A potem on uderzył jeszcze raz, równie mocno jak poprzednio, i krzyknęła równie mocno jak poprzednio, a ostatnim desperackim odruchem odwróciła głowę; i poczuła, niczym w zwolnionym tempie, jak przerdzewiałe, ułamane zbrojenie przeciska jej się przez skórę warstwa po warstwie, bez pośpiechu, żeby nie oszczędzić ani jednej komórki, i dostaje jej się do ust, a metaliczny smak zalewa jej język, i nie wiedziała, czy było to żelazo z krwi, czy z rdzy - mokrym krzykiem rozwarła wargi, Hancock wtedy pchnął ją jeszcze raz, pręt ostrym końcem przeorał jej język i uderzył w drugie dziąsło, a ból popłynął jej po korzeniu aż do żuchwy. Krew ściekała jej po brodzie.
Z każdym jego pchnięciem pręt wrzynał jej się coraz głębiej w dziąsło, z obrzydliwym, rozdzierającym czaszkę zgrzytem skrobał jej po szkliwie i zostawiał jej na języku kolejne ślady krwi i rdzy. I jeszcze raz. I jeszcze. Ból rozsadzał ją ze wszystkich stron. Szarpnęła się znów w beznadziejnej próbie, ale rękę wciąż miała wykręconą na plecach tak skutecznie, że nie sposób było przesunąć się choćby o cal. Umysł powoli i niebezpiecznie poddawał się pustce. Nie. Nie. Nie mogła na to pozwolić. Nie mogła już tego znieść. Z ciężkim trudem schwyciła pręt między zęby, zacisnęła szczęki najmocniej, jak mogła, żeby się chociaż zatrzymał, żeby jeszcze miała usta, skoro już nie miała nic innego; ale Hancock, czy też to, co z niego zostało, pchnął ją ponownie, brutalnie, i nadzieja, że to wszystko zaraz się skończy, wymieszała się z ohydnym trzaskiem łamanego zęba, krwią zalewającą jej gardło i twarz, i kolejną falą przejmującego, promieniującego bólu.
I wtedy - jego ruchy jakby zwolniły, jego uścisk jakby się zmniejszył, i Aina jednym drżącym ruchem wyjęła mu ramię bez czucia spomiędzy palców, zdjęła twarz ze zbrojonego pręta i zaczęła pluć krwią i resztkami swojego byłego trzonowca. Hancock nagle gdzieś zniknął. Świat jakby się zapadł. Próbowała odwieść zamglony, rozmyty wzrok od niewielkiej kałuży krwi, łez i śliny upstrzonej jasnymi kawałkami zęba, ale jakoś nie była w stanie znaleźć nic innego, na czym warto by go było zawiesić. Kolana jej się poddały i opadła ciężko biodrami na materac.
Oparła się o wilgotną, zimną ścianę. Czuła, jak krew skapuje jej z podbródka - i nie tylko. Chciała otrzeć twarz z grubej mokrej warstwy, ale nie miała sił podnieść ręki. Jeśli się skupiła, mogła dosłyszeć ciężki, ale niezwykle cichy oddech Hancocka, jakby próbował dyszeć tak, by nie zwracać na siebie uwagi. Coś próbowało rozsadzić jej serce.
- Przepraszam... - wydusiła z siebie i zaraz szloch znów rozgorzał jej w gardle; dotarło do niej jednak, jak Hancock zrywa się gwałtownie, by wściekle ruszyć do wyjścia. Nie powiedział ani słowa.
- John! - rzuciła, jak jej się wydawało, desperacko, ale musiała tym plunąć z takim jadem, że zatrzymał się wpół kroku, choć wciąż nie obrócił się do niej przodem. Westchnęła, wciąż obolała. - Jeśli mnie tu teraz zostawisz samą, to na pewno nigdy ci nie wybaczę.
Dopiero wtedy uniósł na nią twarz. Szczęki miał zaciśnięte, ale w jego oczach lśniły łzy. Ainie wystarczył ten ułamek sekundy, by doskonale wiedzieć, co się dzieje w jego głowie.
- ...Nie powinnaś mi wybaczać. - Zacisnął powieki, by odegnać łzy. Był wściekły na siebie, i ta złość walczyła z nim z miłością do niej. Aina przypomniała sobie, co z tej miłości już dla niej zrobił. Zmusiła się siłą, ale po kolei przewinęła sobie pod powiekami wszystkie dobre momenty i niektóre złe też. Było dużo łez i jeszcze więcej krwi, ale to było ich. Tylko ich. Uniosła na niego wzrok,
- Ale chcę. - Kolejna słabnąca igła bólu posłała jej falę dreszczy po kręgosłupie. Zmusiła się, by spojrzeć na niego z czymś przypominającym figlarność. - Jak nie chcesz pomagać, to chociaż nie utrudniaj. - I po krótkiej sekundzie desperackiej walki z samą sobą znów wybuchła płaczem.
- Nie rozumiem dlaczego - powiedział tym swoim pustym głosem, zaciskając pięści. Chciał do niej przyjść i ją przytulić, wiedziała o tym, ale bał się skrzywdzić ją jeszcze bardziej. Psycho jeszcze nie zostało do końca wymyte z jego systemu. I gdy tylko o tym myślał, przypominał sobie, co jej zrobił. - Ja mam zamiar się nienawidzić do końca życia.
- Nie przeszkadzaj sobie - rzuciła przez łzy - ale ja nie.
- ...Dlaczego? - Ból w jego głosie był wręcz namacalny. Aina zebrała swój.
- BO CIĘ KOCHAM, TY PIERDOLNIĘTY SKURWYSYNU! - wrzasnęła. Policzek zakłuł bólem. Krew wypłynęła z niej, ale tylko krew. Opamiętał się, dotarło do niej. Przestał dlatego, że się nagle opamiętał. - I w końcu ci wybaczę, czy tego, kurwa, chcesz, czy nie!
Hancock obrócił się na pięcie i wyszedł tak prędko, jakby się zlękł jej wściekłości i tego, co mogłaby mu zrobić - albo sobie. Albo co on mógłby sobie zrobić. Przez długą, przeraźliwie długą chwilę Aina siedziała w wypełnionej bólem i półmrokiem ciszy przerywanej jedynie nieprzerwanym kapaniem z nieszczelnych rur i zaworów. Potem w oddali zabrzmiały przytłumione kroki. Aina rozwarła opuchnięte powieki akurat w porę, by zobaczyć wchodzącego do pomieszczenia Nicka. Jednym spojrzeniem ogarnął materac i momentalnie zrozumiał, że Hancock nie skłamał mu prosto w oczy. Jego twarz ściągnęła się w nieprzeniknionym wyrazie, gdy czym prędzej zbliżył się i zagarnął ją w mechaniczne ramiona. Aina wybuchła płaczem w jego niegdyś białą koszulę. Nick, zupełnie jakby rozumiał, co się tutaj wydarzyło, co siedziało w jej głowie i czego tak naprawdę tylko chciała, nie mówił ani słowa. Owinął ją jedynie swoim płaszczem, splamionym sczerniałą krwią Psochłapa, pocałował czule w przepocone czoło. Na udzie poczuła ukłucie stimpaka. Lekko wilgotną chusteczką otarł jej twarz; na ranie poczuła pieczenie dezynfektantu. Potem pozwoliła mu się podnieść na nogi i powoli wyprowadzić z piwnicy. A im bliżej byli wyjścia, tym bardziej kłuło ją jedno natrętne pytanie.
- Nick? Gdzie jest Hancock?
Nick nie odpowiedział.
Dopiero gdy wychynęli na światło dzienne i Nick delikatnym naciskiem na plecy poprowadził ją do Psochłapa, Aina zrozumiała. Hancock klęczał przez nieprzytomnym psem z opuszczoną głową, jakby prosił go o wybaczenie za to, co uczynił jej. Aina poczuła, jak łzy znów napływają jej do oczu. Szła w jego kierunku tak wolno, jakby stopami przedzierała się przez rzekę smoły. Hancock drgnął, bardzo lekko, gdy ją usłyszał, ale nie ośmielił się podnieść wzroku. Przysiadła naprzeciwko. Psochłap oddychał równo pod nimi. Po twarzy Hancocka spływały strugi łez, pięści miał zaciśnięte na kapeluszu na kolanach. Kochał ją. Zabijał dla niej. Tulił ją i kołysał całymi godzinami, gdy opłakiwała to, co straciła. Dbał o nią. Chronił ją. A ona kochała go i jego sarkazm, i jego ćpuństwo, i jego humor, i jego honor, i jego strach przed porażką.
Obsesyjnie wodziła językiem po ułamanym zębie. Szybkim ruchem otarła nowe łzy. Nate nie mógł się z nim równać. Nate zabijał, bo mu kazano, nie po to, by chronić słabszych i bardziej nieszczęśliwych. Nate nie porzucił własnego domu, rodziny i całej swojej tożsamości, by udowodnić obcym ludziom, że jest po ich stronie. Nate, żołnierz z kochającą rodziną, który odbył swą służbę w chwale i wciąż miał siły, by zbudować z nią wspólne, bardzo wygodne życie, nie mógł - teraz dopiero naprawdę rozumiała - nie mógł nawet marzyć o tym, by dorównać temu zdeformowanemu, pierdolniętemu ćpunowi, który siedział teraz przed nią ze wzrokiem utkwionym w krwawym kikucie psiej łapy i płakał za wszystkich, których nie mógł ochronić przed samym sobą.
Powoli i delikatnie położyła mu dłoń na rozgorzałej czaszce.

czwartek, 16 czerwca 2016

[Marvel] Skronie (Vision x Wanda)

Kontynuacja poprzedniego, "Uwielbiała to", tyle że już po wydarzeniach z "Czasu Ultrona". Właściwie to to tutaj poniżej dzieje się gdzieś w okolicach "Wojny Bohaterów". Mniej więcej.


Ciche skrzypnięcie było ich jedynym ostrzeżeniem. Scarlet wyszarpnęła się spod ramienia brata i z ciężkim trudem powstrzymała kawał gruzu od spadnięcia im obojgu na głowy; Silver wtedy był już na nogach, ubrany, i właśnie śmigał po pokoju, zbierając ich dobytek. Nie zdążył… Nie zdążył przed hukiem tak obezwładniającym, że aż zwalało z nóg i dudniło w czaszkach. Scarlet zacisnęła powieki, a gdy je znów otworzyła, była pod swoim łóżkiem, zwinięta w kulkę i wpatrzona w brata, który skomlał teraz jak poparzony szczeniak. Część jego ręki była tylko krwawą miazgą, jakby jedynie dzięki swej szybkości zdołał uniknąć niebezpieczeństwa – ale gdy wykręciła głowę, zrozumiała, że nie piszczał z bólu. O ledwie pół metra przed łóżkiem w podłodze zaczynała się olbrzymia wyrwa… Do Scarlet przez dłuższą chwilę nie docierało jeszcze, czym dokładnie był ten huk – a wtedy zobaczyła, w co wpatrywał się Silver. Na piętrze niżej, niemalże wbite do połowy w ścianę, leżało zmasakrowane ciało Mamy – beznogi, czerwony, rozgorzały trup. Jedno oko, to bardziej ugotowane, wbite było w niebo; drugie wpatrywało się w nich. Ścięte siłą wybuchu palce zatknięte na wykręconej ręce wyciągały się w ich stronę.
Scarlet wrzasnęła krótko, zanim głos wpadł jej w niepowstrzymany szloch. Silver wcisnął sobie jej twarz w pierś i nie pozwalał jej się nawet ruszyć, żeby znów na to nie patrzyła, żeby nie oszalała z bólu i nie straciła kontroli, bo niewiele było jeszcze stojących części budynku, a ściany wciąż spadały na jeszcze ciepłą pościel; ich świat się sypał i każdy ruch mógł ich posłać na dno zrujnowanego gruzowiska. A wtedy jeszcze jeden huk, cichszy i metaliczny, ale wciąż tak blisko, że oboje podskoczyli. I przed nimi też wylądowała bomba. I przez trzy dni czekali na śmierć, bojąc się choćby głębiej odetchnąć, i przez trzy dni wpatrywali się w wymalowane na metalu nazwisko „Stark”, żeby tylko nie musieć patrzeć na to, co zostało z Mamy.
A gdy wreszcie ich odratowano, a Scarlet zeszła po drabinie strażackiej i wpadła bratu w ramiona, on ugiął się pod nią jak złamana zapałka. Z ulgi zaśmiali się jak szaleńcy zanim znów w pełni dotarło do nich... do niej, że on... że śmiała się sama. Silver leżał, zimny, przestrzelony ośmioma kulami.
Wanda szarpnęła się, wyrwana z koszmaru; łzy ciekły jej po skroniach, gardło bolało od krzyków. Pot, zimny, spływał jej w dół pleców. Dopiero po chwili dotarł do niej delikatny dotyk na ramieniu i przez chwilę, przez krótką piękną chwilę ciemności, była pewna, że to Silver. Potem jednak dotarł do niej złoty poblask zawieszony w powietrzu, a potem także i srebrne wstawki wibranium, a w końcu i szkarłatna skóra. Vision unosił się nad nią, z oczami zatroskanymi na tyle, na ile był w stanie to pokazać, ale jego ciche, uspokajające szepty, dużo bardziej bezskładne niż miał w zwyczaju mówić, zdradzały jego uczucia.
- Wanda, Wanda, już dobrze – mówił. – Jesteś bezpieczna. To był tylko sen.
- NIE!
Kolejny huk, gdy jego syntetyczne ciało uderzyło o ścianę. Wanda przycisnęła wciąż czerwone dłonie do twarzy, próbując odnaleźć tamten spokój... Ale nie mogła, nie, czuła, że bez Silvera nie da rady, że już nigdy jej moc nie osiądzie w środku, tylko będzie wirować w niej jak kurz we wciąż wzburzonym powietrzu. Vision jednak już pozbierał się z podłogi i zdołał schwycić ją za nadgarstki nim zdążyła wydrapać sobie oczy.
- Wanda...
- Nie nazywaj mnie tak.
- Wan... Scarlet...
- Nie! Nie waż się! Nie jesteś nim! - Wyrywała mu się, ale tym razem był przygotowany i trzymał ją mocno. Próbował ją uciszyć, ale jego szepty docierały do niej zza grubej kotary łez i bólu. Dlaczego... Silver... Dlaczego musiała zostać całkiem sama...
- Nie jesteś sama – odparł Vision. Powiedziała to na głos czy czytał jej w myślach? Już otwierała usta, by wypluć mu w twarz, że jest tylko maszyną i całe gówno wie o rodzinie i stracie, ale znów ją ubiegł i zamknął jej je wargami tak skutecznie, że wyrwał jej się z gardła jedynie stłumiony pisk.
- Vis... – spróbowała jeszcze w przerwie na oddech, ale znów ją pocałował, przyciągając ją do siebie za kark. Nie miał bladego pojęcia, jak to się robi, nie tak jak S... Ale działało. Działało na tyle, że poddała mu się jak lalka, ręce opadły jej na podołek, i gdy w końcu Vision położył ją z powrotem na łóżku, nie próbowała już dalej protestować. Siły zupełnie ją opuściły.
Vision otarł jej łzy, przykrył znów kołdrą, pocałował ją jeszcze w czoło i wstał. Jego ciemny sweter ginął w ciemności, gdy ruszał do drzwi. Ale Wanda nie chciała... Nie chciała zostać całkiem sama...
- Nie idź – szepnęła tak cicho, że ledwie sama się słyszała, ale starczyło. – Zostań ze mną.
- Chcesz, bym ci towarzyszył póki nie zaśniesz? – spytał niewinnie, jak to on. Wszelkie podteksty były na nim stracone. Ale Wanda nie umiałaby teraz nic powiedzieć bezpośrednio. Bezpośredniość była cechą Silvera.
Chodź, siostrzyczko, no, chodź się przytul; chyba że wolisz od razu do łóżka?
Wanda parsknęła płaczliwym śmiechem. Vision chyba jednak odebrał to jako szloch, bo przysiadł na brzegu łóżka i znów troskliwie otarł jej policzki. Zaskomlała jak szczenię na falę wspomnień, które ten gest w niej obudził. Zupełnie bezwiednie wyciągnęła ręce, tak samo jak wtedy, gdy miała dziesięć, dwanaście, czternaście lat. Gdy Silver był zaraz obok.
Vision przygarnął ją do piersi. Wczepiła się w jego sweter, wciągnęła w nozdrza jego zapach, którego przecież powinien nie mieć. Chciała znów posmakować jego ust bez smaku. Chciała, by ktoś ją trzymał i kochał, i nie puszczał. Chciała choć na moment uwolnić się od koszmaru.
Jeśli Vision był zaskoczony, gdy zaczęła go rozbierać, nie okazał tego. Pod swetrem i koszulą nie miał już na sobie zielonkawego stroju, który sam sobie stworzył – jedynie nagą, czerwoną skórę. Zaczęła się bezwiednie zastanawiać, jak wiele wiedział o męskim ciele i jak wiernie potrafił je odtworzyć... Ale nie dostała okazji się dowiedzieć. Vision schwycił ją za włosy i pociągnął jej głowę do tyłu, by ułatwić sobie dostęp do jej szyi. Jego pieszczoty były niepewne, naiwne, nieco zbyt delikatne jak na jej gust, ale ledwie powstrzymywana brutalność, z jaką się do niej niecierpliwie dobierał, była wystarczająca, by niebawem brakło jej tchu, a jej paznokcie zdrapywały pojedyncze czerwone łuski z jego ramion. Wyglądały prawie jak krew.
Zerwał z niej ubrania niemalże siłą, a ona w odpowiedzi sięgnęła w dół. To był odruch – a Vision był w tej chwili tak ludzki, że zbyt późno zrozumiała swój błąd. Palcami zdołała wyczuć akurat jego na nowo tworzącą się główkę – cząsteczki ciała ocierały jej się o palce, układając się w tak znajomy jej kształt. Powieki rozwarły jej się z zaskoczenia, ale Vision, choć patrzył wprost na nią, nie dał po sobie poznać żadnej konsternacji. Opanowała się więc i ujęła jego męskość, najpierw delikatnie, potem coraz mocniej pieszcząc go, póki nie rozwarł warg w głębszym oddechu; wtedy ucałowała go w usta i przesunęła jego dłoń niżej, do swojego łona. Od tej chwili jakby coś w nim puściło. Jego ruchy, choć wciąż niewyrobione, były tak zapalczywe, że już wkrótce wiła się pod nim, niemo błagając o więcej. Za każdym razem, gdy przymknęła powieki, widziała błękitne tęczówki swojego brata, i jakby wciąż nie mogła opuścić świata wspomnień, mimo że Vision nie miał przecież nic z nim wspólnego.
- Proszę, powiedz mi, czego chcesz – szepnął Vision spokojnie, tym jednym zdaniem wyrywając ją z przeszłości. Silver nigdy jej o to nie pytał. Zawsze wiedział sam, instynktownie, lub może robił to, co jemu się podobało i jakimś trafem było to to samo, co i ona lubiła. Vision jednak nie miał z nią takiego rezonansu i patrzył na nią wyczekująco, a ona za żadne skarby nie potrafiła mu odpowiedzieć. Nigdy by jej to nie przeszło przez gardło. Już wystarczająco czuła się tak, jakby zdradzała teraz pamięć brata. Chciała tylko zaznać spokoju. Chciała choć na moment uwolnić się od koszmaru. Chciała choć raz się w czymś zapomnieć.
Vision przytaknął, ale nim to zarejestrowała, już ją całował, już rozwierał jej wciąż opierające się nogi, już układał się przy jej wejściu i... Z trudem stłumiła okrzyk, przyciskając sobie dłonie do ust. Był tak duży i minęło tak długo... Vision jednak uniósł się nad nią na łokciu i spojrzał na nią z czymś w rodzaju wyrzutu z domieszką zatroskania.
- Nie musisz się powstrzymywać – rzekł. – Jesteśmy całkiem sami. – A gdy nie mogła zdobyć się na odjęcie dłoni od ust, sam je zabrał i przycisnął do poduszki nad jej głową. Zaplótł palce między jej i ruszył, powoli, a ona piszczała i wiła się, próbując znaleźć jakikolwiek sposób, by go w sobie zmieścić, ale bezskutecznie. Vision przyspieszył, sapnął, jakby dopiero teraz zaczął ją czuć wokół siebie lub po prostu uważał, że tak należy zrobić; Wanda nie mogła już tego znieść. Nie było to doskonałe i wiedziała, że nigdy nie będzie, ale męskość Visiona dotykała takich miejsc wewnątrz niej, których jeszcze nigdy dotychczas nie czuła. Vision przyspieszył jeszcze bardziej, jego ruchy stawały się jakby bardziej erratyczne i desperackie, i Wanda zaczynała naprawdę wierzyć, że jest dla niego dobra – i to popchnęło i ją. Za pierwszym razem spełnienie przyszło tak nagle, że ledwo je zarejestrowała. Rozbiegane myśli błądziły jej gdzieś między przyjemnością przerywaną okazyjnym bólem a uczuciem jego ciężkiego chłodnego ciała i odgłosem jego cichych sapnięć, które wyrzucał jej prosto w usta, przyciskając głowę do jej czoła, a jego kryształ niemalże wbijał jej się w czaszkę. Vision jednak wciąż trzymał ją twardo za włosy, drugą ręką podtrzymując jej udo w górze, a mnogość sensacji zalewała ją coraz to nowymi falami wciąż i wciąż na nowo; tak wiele rzeczy jednocześnie domagało się jej uwagi, że Scarlet mogła jedynie wykrzykiwać wszystkie te emocje, owijając ramiona wokół szyi Visiona. On wtedy, jak na znak, schwycił ją mocniej i poderwał ich oboje w powietrze. Wbił się w nią przy tym głębiej, aż wrzasnęła z czegoś, co sama nie wiedziała, czy było bólem, czy rozkoszą, i przez chwilę nie miała pojęcia, co się dzieje, aż Vision nie przycisnął się do niej mocniej, pełniej, nie ucałował jej szyi wręcz drapieżnie i nie warknął przeciągle, docierając do najdalszych zakamarków jej ciała i umysłu... A potem opuścił się wraz z nią powoli z powrotem na łóżko. Scarlet spoczęła na chłodnej pościeli wyzuta z sił, z najwyższym trudem czepiając się resztek świadomości; Vision ułożył się obok.
- Skąd wiedziałeś, co robić? – szepnęła między sapnięciami po długiej, bardzo długiej chwili odzyskiwania kontaktu z rzeczywistością.
- Powinnaś wiedzieć – odparł Vision spokojnie. Jego dłoń delikatnie błądziła po jej brzuchu, a on przypatrywał się jej twarzy, już całkowicie opanowany, jak zawsze. – Przecież byłem systemem komputerowym pana Starka.
Parsknęła jeszcze słabym śmiechem. Gardło bolało ją od krzyków; łzy ciekły jej po skroniach.

wtorek, 14 czerwca 2016

[Marvel] Uwielbiała to (Pietro x Wanda Maximoff)

Taki trochę spin-off od "Czasu Ultrona", gdzie bliźniaki nie zdobyły mocy w eksperymentach z berłem Lokiego, tylko miały ją wrodzoną (jak szanujący się mutanci - czytajcie, naprawiłam to, co MCU musiało zepsuć przez problemy z prawami autorskimi i tymi wszystkimi bullshitami). Możemy sobie domówić, że eksperymenty zwiększyły ich moce - co też ma większy sens, bo mi się średnio podoba idea, że mutanci... tfu, Inhumans, którzy dostali swoje moce parę miesięcy wcześniej, już wymiatają na polu bitwy (na którym też zresztą są pierwszy czy drugi raz w życiu).

Także w niniejszej wersji bliźnięta mają moc od dziecka i prowadzą sobie normalne życie z mamą. Jest też drobna zmiana, że nie mieli 10 lat, gdy ich budynek dostał bombami, tylko... no, troszkę więcej (16, 17?), bo inaczej to opowiadanie nie miałoby prawa bytu. Ale to takie tam pierdółki. Nie przepadam zbytnio za zmienianiem fabuł kanonicznych, więc skoro mnie dupa nie boli o te kilka lat, to chyba nie jest tak źle. No ale ostrzegam, jakby co.

Also, tak na wypadek, jakby się ktoś nie zorientował, będzie twincest, kazirodztwo i inne zbezeceństwa. Umywam ręce od odpowiedzialności za skrzywdzone konserwatywne mózgi.


- Kiedy byliście mali, nie mieliście jeszcze kolorów – powiedziała Mama. Spojrzeli na nią zaskoczeni, bo przecież wciąż byli mali. Więc jak mali musieli być wtedy, żeby Mama tak mówiła? – Kiedy tylko się ruszałeś, pędziła za tobą taka jasna, srebrna wstęga, a twoja siostra bawiła się pływającym wokół niej ciemnoszarym dymem. Staliście się czerwonym i błękitnym dopiero gdy zaczęliście lubić te kolory.
- Naprawdę bardzo lubię czerwony – powiedziała Wanda, siedząca na podłodze obok, ale on wstał; czuł potrzebę, by znów biec, wrzącą mu w żyłach. – Chciałabym mieć na imię Red.
- Cóż, zawsze możesz nazywać się Scarlet – powiedziała Mama, całując ją z miłością w czoło, a potem dała jeszcze całusa jemu, żeby nie czuł się gorszy. – Scarlet znaczy taki bardzo jasny czerwony, i jest też takie imię. Mogłabyś mieć taki przydomek. Chciałabyś?
- Tak! – Twarzyczka Wan... Nie, twarzyczka Scarlet rozjaśniła się, a on nie mógł się powstrzymać, żeby samemu się nie uśmiechnąć. Zaczynał mu się podobać ten cały pomysł z przydomkami.
- No to czy ja mógłbym się nazywać Silver? – spytał.
- Ja myślę, że powinieneś się nazywać Quick – odparła jego siostra.
- Niee, to zbyt oczywiste! – Machnął na nią ręką tak szybko, że pewnie nawet tego nie zobaczyła. – Jeśli będę nazywać się Quick, wszyscy będą wiedziać, jaką mam moc. Mama powiedziała, że byłem kiedyś srebrny, więc chcę mieć na imię Silver.
- Jak sobie życzysz, kochanie – Mama usiadła głębiej w swoim krześle na biegunach. Przez moment Pietro chciał wdrapać jej się na kolana i trochę pobujać się z nią, ale prędkość roznosiła go od środka.
- Jestem światłem! – krzyknął na Wandę, więc zerwała się i pobiegła za nim. Ale nie mogła go dogonić, nigdy nie mogła.
- A ja ciemnością! – rzuciła, już prawie bez tchu. Przemknął obok niej ze śmiechem.
- Światło jest lepsze niż ciemność!
Wanda biegła za nim jeszcze przez kilka sekund zanim się zatrzymała, wbijając wzrok w podłogę. – To nie fair... – powiedziała głosem, który zawsze miała zaraz przed płaczem. Nie wiedział, czy miała na myśli jego prędkość czy to, co powiedział, ale też stanął. Serce tłukło mu się jak szalone.
Złe i dziwne rzeczy działy się, gdy Wanda płakała. Mamie się to nie podobało. Zazwyczaj to przez niego płakała, nawet jeśli wcale tego nie chciał. I za każdym razem Mama była na niego zła przez kilka dni, chociaż mówiła, że nie była, i traktowała go tak samo, jak zazwyczaj... ale było inaczej.
Więc pobiegł do Wandy, żeby przeprosić. Nie chciał jej zranić. Nie chciał powiedzieć tego, co powiedział. Nie chciał być dla niej niemiły, to tylko tak po prostu wypadło mu z ust. Czasem jego usta były szybsze niż jego mózg. Tak, powinien to powiedzieć. To zawsze ją rozśmieszało.
Ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć – a to się prawie nigdy nie zdarzało – Mama zgarnęła ich oboje i wciągnęła ich sobie na kolana, i zaczęła ich delikatnie kołysać. Miała zamiar znów powiedzieć im coś ważnego, więc Pietro nie mógł jeszcze wtedy przeprosić. Wziął dłoń Wandy, żeby jej przekazać, że mu przykro, ale nawet na niego nie spojrzała.
- Nic nie jest gorsze ani lepsze – powiedziała Mama. – Nie może być światła bez ciemności. Spójrzcie. – Wyciągnęła lampę zza krzesła i postawiła ją na stole, żeby mogli oboje na nią spojrzeć. – Lampa to światło, tak? Ale zawsze daje cienie. Widzicie? Są tutaj, tutaj i tutaj. Ciemność jest utworzona przez światło.
- Ale co, gdyby lampa zwisała z sufitu? – spytał Pietro. Na pewno był jakiś sposób, żeby światło było bez ciemności.
- Wtedy byłby cień na suficie.
- No to co, jeśli wisiałaby w powietrzu? Wanda mogłaby ją unieść w powietrze.
Wanda przytaknęła gorliwie, nagle bardziej zainteresowana niż nieszczęśliwa.
- Wtedy byłyby cienie za wszystkimi rzeczami w pokoju.
- A co, jeśli nie byłoby nic w pokoju? Jeśli w ogóle nie byłoby pokoju? Co jeśli byłaby w kosmosie?
- Wtedy byłyby planety i księżyce, które byłyby ciemne po drugiej stronie.
- Ale co, jeśli nie byłoby w ogóle nic?
- Wtedy nie byłoby także światła.
Pietro przestał pytać, a usta mu się lekko rozwarły; czy mogłoby nie być światła w ogóle? Mama tak powiedziała... Ale...
- Więc, jeśli nie byłoby światła, to byłaby ciemność – powiedziała Wanda, znów wesolutka – prawda, Mama? Tak jak w naszym pokoju, gdy gasisz nam światło na noc.
- Prawda, kochanie – odparła Mama. Wanda spojrzała na niego z uśmiechem, ale nie triumfującym, jak się spodziewał; była po prostu bardzo, bardzo szczęśliwa. Ścisnął jej dłoń i próbował sam się uśmiechnąć, ale nie chciało się udać.
- Więc pamiętajcie – powiedziała znów Mama, przygarniając ich do piersi. – Ciemność może istnieć, gdy nie ma światła, ale nie może być światła bez ciemności.

Nie wiedziała, czemu przypomniała sobie akurat ten moment, gdy patrzyła na śpiącego Silvera. Zawsze musiał się wyspać, gdy zbyt dużo biegał. Głupi brat. Uśmiechnęła się i pocałowała go w policzek, a on tylko odburknął coś przez sen, żeby dała mu spokój. To tylko sprawiło, że chciała go bardziej pomęczyć.
Odłożyła ścierki i usiadła przy nim. Dlaczego to zawsze ona musiała sprzątać pokój? Poszłoby znacznie szybciej, gdyby tylko ruszył tyłek. Leniwy dupek. Czasem zastanawiała się, jak by to było, gdyby miała innego brata, ale zawsze wychodziło, że jakby nudno. Czasem zastanawiała się też, jak by to było, gdyby nie miała w ogóle brata, i zawsze wychodziło jeszcze bardziej nudno.
A teraz spojrzała na niego i pomyślała, co by było, gdyby w ogóle nie spał, gdyby był martwy... i nie mogła sobie nawet tego wyobrazić. Co jeśli to ona go zabiła, podczas jednego z jej ataków? Nie umiała wtedy kontrolować mocy. Nie, nie było takiej opcji. Bez względu na to, jak źle jej było, nigdy nie mogłaby go zabić. To by się po prostu nie stało. Prawda?
Przewrócił się na plecy, a ona wciąż tam siedziała i wyobrażała sobie, że jego spokojna twarz była pobladła, że jego pierś nie unosiła się w każdym oddechu. Wyobrażała sobie, że po prostu leżał tam martwy. Mama była na dole, przygotowując wszystko do pogrzebu i stypy, a ona siedziała tutaj, gapiąc się na niego. Zabiła go. To wszystko jej wina. Była taka wściekła, było jej tak źle, i zanim się zorientowała, uszedł z niej szkarłatny dym, a potem... On był martwy. Mama nie była zła. Po prostu dużo płakała. Wiedziała, jak Scarlet się czuła, sama też kiedyś kogoś zabiła.
Ale teraz jej brat bliźniak był martwy i leżał na swoim łóżku, jakby tylko po prostu spał, jakby nic a nic się nie stało, i to wszystko jej wina. Łzy pociekły i prawie czuła, jak wraz z nimi cieknie jej moc, ale nie mogła na to znowu pozwolić.
Rany, braciszku, obudź się, bo tracę zmysły.
Uczepiła się jego dłoni jak liny ratunkowej i ta ulga, gdy okazała się ciepła, była tak obezwładniająca, że poczuła, jak szloch rozrywa jej pierś. Położyła głowę na jego ramieniu – tym samym, na którym płakała już tyle razy wcześniej.
- Co ty do cholery robisz? – wymamrotał, wyrwany ze snu, ale gdy zobaczył, że płacze, jego głos złagodniał. – Hej, co się dzieje?
- Nic – rzuciła między szlochami, od razu cichsza i spokojniejsza. – Jestem po prostu idiotką.
- A tak poza tym? – spytał figlarnie i nie mogła powstrzymać śmiechu. Trzepnęła go w to samo ramię, które przed chwilą zmoczyła. – No dobra, chodź tu.
Owinął ręce wokół jej talii i zasadniczo wciągnął ją na łóżko, a ona wtuliła się w niego; ciche szlochy wciąż wyrywały jej się od czasu do czasu. Trzymał ją, jak zawsze, powoli ją uspokajając.

- NIE CHCĘ TEGO! – wrzasnęła Wanda. Pietro z trudem dobiegł do krzesła na biegunach, którym rzuciła przez pokój jak małą piłeczką, i odstawił je bezpiecznie. Mama próbowała do niej mówić, ale Wanda zupełnie nie słuchała. Klęczała na podłodze, a szlochy targały jej ciałem, gdy płakała: - To nie faa-a-air!
Kubek, który Mama dopiero co napełniła kawą, rozprysł się na kawałki, więc Pietro czym prędzej odepchnął ją zanim się poparzyła. Nie pierwszy raz Wanda była w takim stanie, więc miał już wprawę.
Mama zawsze mówiła, że są jak światło i ciemność. On nigdy nie płakał, nawet kiedy był małym dzieciakiem. Był zbyt pełny energii i radości. Wanda za to płakała coraz więcej w miarę, jak rosły jej moce i wszystko się zmieniało. Nienawidziła płakać, nienawidziła nie móc się kontrolować, nienawidziła całego tego chaosu, który powodowała, i myślał, że między innymi dlatego było tak źle. Więc próbował pomóc najlepiej, jak potrafił.
Zdążył schwycić oddech i znów musiał pędzić, gdy ciężka czarna figurka kota, którą Mama kupiła jako mały żart zrozumiały tylko dla nich, pofrunęła w stronę okna. Na pewno by je stłukła, gdyby się nie postawił na drodze. Impet, z którym walnęła go w brzuch, niemal zbił go z nóg, ale prędko odzyskał równowagę. Nie było czasu na odpoczynek. Lada moment Wanda mogła znów krzyknąć. Nie mógł zrobić nic poza zmniejszaniem szkód. A może mógł?
Już otwierała usta, gdy popędził prosto do niej, i zdumienie w jej oczach kupiło mu brakującą sekundę. Przytulił ją, najmocniej jak potrafił, i zaczął kołysać ją w tym samym rytmie, w którym Mama zawsze kołysała ich na jej krześle. Przestała. Bardziej zszokowana niż pocieszona, myślał, ale przestała.
- Dlaczego to muszę być ja? – płakała jeszcze z cicha, ale z dużo mniejszą desperacją; kiedy Pietro się rozejrzał, nic już nie latało. Jej dłonie zacisnęły się na jego koszulce, gdy położyła mu głowę na ramieniu. – Chcę się tego pozbyć...
Mama przyszła do nich i przygarnęła ich oboje do piersi. – Nie możesz, kochanie – powiedziała miękko. – Jest już zbyt dużą częścią ciebie.
- Nie chcę, żeby było – zaskomlała Wanda. Jej pięści szarpały go za koszulkę, ale potem przytuliła się mocniej. – Dlaczego nie mogę być normalną dziewczyną?
- Bo normalne dziewczyny są nudne – rzucił Pietro bez zastanowienia. – No i jeśli pozbędziesz się mocy, już nie będziesz Scarlet! – dodał w napadzie geniuszu.
- I tak mnie tak nie nazywasz. – Pociągnęła nosem naburmuszona.
- Zacznę. Obiecuję. – Przytulił ją mocniej, jakby to miało pomóc ją przekonać.
Mama podniosła ich z podłogi i usiadła na krześle na biegunach z nimi na kolanach, chociaż byli już na to za duzi. – Znałam kiedyś taką dziewczynę – zaczęła; Wanda i tak znalazła sposób, by wcisnąć głowę między niego a Mamę. – Też nie chciała swoich mocy. Zawsze szukała sposobu, żeby się ich pozbyć, aż w końcu jej się udało.
- A więc jest sposób, żeby ich nie było? – Nadzieja w głosie Wandy była tak wyraźna, że nawet Pietro poczuł, że to źle. Mama spojrzała na nią bardzo smutno.
- Te moce są częścią ciebie; tak samo, jak były częścią niej. Ale i tak chciała się „wyleczyć”. Kiedy jej się udało, to było tak, jakby wyrwała sobie serce.
Wanda zachłysnęła się powietrzem, a jej dłoń znalazła jego.
- Patrzyłam, jak gasła – kontynuowała miękko Mama. – Było coraz gorzej z każdym dniem. Przestała jeść, przestała mówić, a którejś nocy położyła się i już nigdy nie wstała.
Łzy pojawiły się znów w oczach Wandy, ale nie odważyła się odezwać. Mama delikatnie głaskała ją po włosach.
- To się tyczy was obojga – powiedziała. – Nie możecie wyciąć części siebie i być wciąż tacy sami. Zaakceptujcie swoje moce, a one znajdą sposób, żeby wam się odwdzięczyć.

- Wyobraziłam sobie, że nie żyjesz – powiedziała w końcu. Pietro przytulił ją mocniej, jakby to mogło pomóc. – Że miałam atak i cię zabiłam.
- Nie miałaś ataku od lat, Scarlet.
- Tak, bo zawsze je powstrzymywałeś. Ale co, jeśli miałabym atak przez ciebie i nie dałabym ci przeprosić?
- To wtedy byłaby tylko moja wina. Zabiłbym się sam, i zasłużyłbym sobie na to, gdybym był tak głupi, żeby cię zranić.
- Nie... – zapłakała znów, wtulając się w niego ciaśniej. – Nie mów tak. Nie możesz umrzeć przede mną. Tak naprawdę, pewnie bym sama się zabiła, zanim pozwoliłabym sobie cię skrzywdzić, gdybym miała atak.
- I jak myślisz, jak ja bym się wtedy czuł? Albo Mama? Nie waż się popełniać samobójstwa.
- Nie miałam na myśli, że zrobiłabym to umyślnie...
- Dobrze. Poza tym, nie będziesz miała ataku. Kontrolujesz to już lepiej.
- Naprawdę? Właśnie wwyobraziłam się w płacz.
Zaśmiał się miękko. – E tam. Jest dokładnie tak, jak Mama mówiła. Zaakceptowałaś swoje moce i pozwoliły ci się uspokoić. 
- Nie, to wszystko dzięki tobie – odparła, ocierając łzy z policzków. – A teraz, skoro to wszystko to twoja wina, wstawaj i sprzątaj pokój.
- Nie mogę, leżysz na mnie. – Próbowała wstać, ale trzymał ją mocno.
- No to mnie puść! – Walnęła go w pierś, ale tylko się zaśmiał i chwycił jej dłoń. Próbowała się od niego odepchnąć, ale udało jej się jedynie wyczuć jego twarde mięśnie pod koszulką. Cholera.
Pietro zdecydował kilka miesięcy temu, że powinien popracować nad sylwetką, żeby pasowała do tego, jak dużo ćwiczy. Śmiała się wtedy z niego, bo bieganie to nie to samo, co ćwiczenie, a już szczególnie nie wtedy, gdy przychodzi mu tak łatwo, ale teraz... Musiała przyznać, cokolwiek robił, zadziałało. Do diabła, jej brat robił się naprawdę seksowny. 
O czym ja do cholery myślę?!
Podskoczyła tak gwałtownie, że nie zdołał jej powstrzymać, ale wciąż trzymał jej nadgarstki i nie chciał ich puścić. Uśmiechnął się do niej szeroko; dopiero wtedy dotarło do niej, że ten denerwujący guzik w jej bluzce znów się rozpiął i Pietro mógł teraz doskonale widzieć wszystko, co miała. Zaklęła w duszy.
- No daj spokój, puść mnie w końcu, ty czubku – powiedziała cicho, ale jakoś dziwnie nie czuła złości ani zaniepokojenia. Właściwie nie była pewna, czy chciała, by w ogóle ją puszczał.

- Puść mnie, Silver! – krzyknęła, próbując go odepchnąć – Mama obiecała, że będę mogła dzisiaj pojeździć i mi tego NIE zepsujesz!
Rzuciła mu nienawistne spojrzenie. Pietro mógł niemal dostrzec czerwień budzącą się w jej oczach, więc prędko zabrał ręce. Mama śmiała się z nich tak, jak już prawie nigdy nie robiła, i pomogła Scarlet wsiąść na konia. Zarżał, ale stał grzecznie w miejscu, póki właściciel nie pociągnął go delikatnie wzdłuż padoku. Scarlet zaśmiała się jak mała dziewczynka, którą już od dawna nie była, ale nie chciała przestraszyć konia – szybko ucichła i tylko się trzymała.
- Jesteś za stara, żeby jeździć z pomocą! – krzyknął na nią. – Ogarnij się!
- Mogłabym? – spytała właściciela niepewnie, a on wzruszył ramionami.
- Jasne, jej to nie będzie przeszkadzać – odparł, wskazując podstarzałą klacz, na której jechała Scarlet, oddał jej wodze i zaczął wyjaśniać, co ma robić. Mama obserwowała to z Pietro i była tak dumna. A potem spojrzała na niego.
- Nie chciałbyś też pojeździć?
- E tam – odparł głosem dużo lżejszym niż się czuł. – Po co wchodzić na konia, kiedy można biec szybciej niż koń?
Mama zaśmiała się, podobnie jak Scarlet, która właśnie przejeżdżała obok.
- Pietro ma rację, Mama – rzuciła, jadąc dalej. Mama uśmiechnęła się.
- Więc będziesz tylko patrzył?
- No. A kiedy Scarlet będzie jeździć lepiej, możemy sobie wszyscy urządzić wyścigi.
- Żebyś mógł wygrać? – zaśmiała się Mama i spytała właściciela, gdzie jest jej koń.

Nim się zorientowali, już była na nim, całując jego wargi i szyję, podczas gdy on rozpinał guziki jej bluzki. Niebawem jedyną rzeczą między nimi była jej cienka bielizna i gdy ocierała się o niego biodrami – raczej nie celowo, myślał – nie mógł się już opanować.
Przyciągnął ją do pocałunku, głębokiego, wygłodniałego, zachłannego pocałunku, który wyrywał z jej ust miękkie jęki i sprawiał, że orała mu paznokciami ramiona; nie próbowała z tym walczyć, ale gdy się oderwali...
- Nie powinniśmy – szepnęła prosto w jego usta. – Boże, Silver, jesteśmy rodzeństwem. Jesteśmy bliźniętami! Nie wolno nam... – Przymknął ją kolejnym pocałunkiem i chyba już wtedy się uspokoiła.
- Nic złego się nie stanie – odparł miękko, przytulając ją mocno. Przypomniał sobie, że miał gumkę w szafce nocnej, i założył ją zanim Scarlet w ogóle zorientowała się, co się dzieje. – Nic się nie martw – dodał, wtulając twarz w jej włosy, gdy jego dłonie błądziły po jej ciele. Odetchnęła, wyginając się; ucałował jej szyję, mocno, dopóki nie wyrwało jej się piśnięcie, po czym szybko odsunął na bok jej bieliznę i wszedł.
- Ooch, mój... – stłumił jej głośny jęk ręką. Była tak cudownie ciasna. Czuł już strużkę krwi ściekającą z niej, choć nie przeszedł jeszcze przez błonę. Mógł się wbić cały naraz, gdyby przyłożył do tego swoją prędkość – ale to by ją bolało. Nie, musiał to zrobić powoli i delikatnie. Nie mógłby jej skrzywdzić.
- Wszystko w porządku? – spytał cicho, odejmując dłoń od jej ust, by odgarnąć włosy, które spadły jej na twarz. Przytaknęła i uniosła się nieco, by nieco bardziej przycisnąć do niego biodra; odpowiedział pchnięciem i nagle był już w środku. Krzyknęła, najciszej jak mogła, opadając na niego, owijając mu ręce wokół ramion jak wybawcy. Przytulił ją mocno.
- Nic mi nie jest – powiedziała, pociągając nosem. Już czuł jej łzy na ramieniu.
- Scarlet...
- Nie, naprawdę. Wytrzymam. Po prostu... Proszę... – Nie dokończyła, ale nie musiała. Trzymała się go, gdy zaczął się ruszać, najwolniej jak mógł na początku, ale wciąż wydawała z siebie cichy jęk, gdy tylko choćby drgnął. Nie uniosła głowy nawet na moment, po prostu wtulała się w niego, nawet gdy przyspieszył. Wiedział, że tego chciała – ale jakoś ciężko było o tym pamiętać teraz, między jej stłumionymi okrzykami i uczuciem jej ciepła owijającego się wokół niego.
- Dlaczego przestałeś? – spytała zdziwiona i w końcu uniosła głowę, by na niego spojrzeć. – Silver?
- Chcę cię widzieć – odparł; serce tłukło mu się jak szalone. Kurwa, to był tak zły pomysł, że prawie fizycznie bolał. Miała rację. Nie powinni byli.
Przytaknęła, ocierając twarz, wciąż trzymając się go, nawet gdy usiadł i wszedł w nią tak głęboko, że z najwyższym trudem powstrzymała wrzask. Była tak pełna, wypełniona po brzegi nim, swoim bratem, i było to tak cudownie doskonałe, że nie chciała, by kiedykolwiek przestawał. Gdyby ją zapytał, dlaczego płakała, na Boga, nie byłaby w stanie mu odpowiedzieć.
Proszę, Silver, tylko nie przestawaj.
Obrócił ich, uniósł się nad nią i już to kochała, móc na niego patrzeć, owinąć wokół niego nogi i przyciągnąć go bliżej, i całować go, i widzieć, jak się rozpada od czucia jej.
A kiedy stopniowo zwiększał tempo, ból wewnątrz niej mieszał się z jego zapachem, rozkosz mieszała się z wyrzutami sumienia, które powinni mieć, a potem wszystko odpadło, odpłynęło, i zostały tylko jego miękkie jęki, jego twarda męskość wdzierająca się w jej wnętrze, jego wargi całujące ją nieprzerwanie, żeby nie krzyczała, i to obezwładniające uczucie przepełnienia, poruszającego się z nieludzką szybkością, które wybuchało, rozrywało ją na kawałki i zaraz sklejało ją z powrotem. Właśnie zerżnęła swojego brata bliźniaka i, do cholery, uwielbiała to.

czwartek, 26 maja 2016

[Marvel] Głosy (Erik x Charles)

Nie mogłam się powstrzymać...
Historia za tym opowiadaniem sprowadza się do wielu godzin oglądania "X-Men: Days of Future Past" (jakkolwiek się toto nazywa po polsku) - i mam tu na myśli wielu godzin więcej niż film właściwie trwa (khem, khem; po prostu uwielbiam X-Menów, okej?!) - i do odnalezienia wspaniałej sceny z graniem w szachy między Erikiem a Charlesem, gdzie byli zupełnie tacy jak dawniej (to nie łzy, mam kij w oku ;___;), no i oczywiście moje pierwsze pytanie brzmiało: "Jak to możliwe, że nie ma żadnych yaoiców o tych dwóch?"
Ach, mój biedny dziewiczy umysł. (Śmiejcie się ciszej.)
Oczywiście szybko zostałam wyprowadzona z błędu stroną z fanfiction.net, zawierającą opka z tego pairingu, nazywającego się snadnie: Cherik. (Co mnie boli, bo brzmi zdecydowanie zbyt podobnie do "cherish" i może właśnie dlatego te wszystkie opka są takie niekanoniczne; nie mogło być "lenvier"? Come on!)
Przejrzałam więc ową stronę, i oto mniej więcej zapis moich reakcji (uwaga, angielski!):
I stand corrected.
How are there not any GOOD yaois about these two?
*looks through the descriptions* "Post-Cuba. Another story I'm doing with another of my friends. She is Erik. I'm Charles. Erik cannot forgive himself. Charles cannot forgive Erik, but they still want to be together, though they are currently apart. Will they reunite?" *pukes ostentatiously*
*finds one that sounds... not bad*
*reads one eighth*
*closes*
*pukes*
WHY WHY WHY WHY 
"The metalbender hesitated" -> NOPE I'M OUT
STOP THE TRAIN I'M OUT
*gurgles and dies*
I'm hurt, call 911
the metalbender
seeing where the fick was going, he was more an assbender.
OH MY GOD
IT'S MICHAEL FASSBENDER
(I apologize profusely to Michael Fassbender, but the fick and his name, and... it just asked for it. (BTW., jego nazwisko brzmi jeszcze bardziej sugestywnie, jeśli przeczyta się je "po niemiecku" xD Ahem.))

W każdym razie, mój mózg został skrzywdzony i poczuł nagłą potrzebę napisania takiego opka z Charlesem i Erikiem, które byłoby właściwie, no, porządne. No cóż. Pozostawiam wam do oceny to, co się wyrodziło.

I tak, jest "Post-Cuba". xD Tak dokładniej, jakby kogo interesowało: jest w połowie drugiego filmu, właśnie po tej scenie z szachami, gdzie zakładam, że po wylądowaniu w Paryżu nie poleźli od razu odpierdalać, tylko wylądowali w nocy i jak normalni ludzie wynajęli kilka pokojów w jakimś hotelu, żeby odpocząć.


Erik nie kłamał. Charles naprawdę był ostatnią osobą, którą spodziewał się zobaczyć - ale nie ostatnią, którą pragnął zobaczyć. Szczęka wciąż go bolała, ale na to również nie mógł narzekać. Należało mu się. Chętnie dałby się poturbować jeszcze wiele więcej za krzywdę, jaką wyrządził Charlesowi. Pociągnął łyk szkockiej. Należało mu się.
Choć zobaczyć, jak Charles chodzi - to było nierealne. Nigdy tak naprawdę nie widział go na wózku, ale już wtedy, na plaży, przecież było pewne... przecież powiedziała, że... Erik odstawił szklankę i zwinął się w fotelu. Z ust wyrwał mu się głuchy jęk. To był tylko wypadek, tylko wypadek... Więc dlaczego czuł się tak bardzo, bardzo parszywie?
Odetchnął głęboko i wyprostował się. Westchnął jeszcze raz, dla równego rachunku, i ponownie uniósł szklankę, ale potem tylko wpatrywał się w nią, walcząc ze sobą. Nie powinien tyle pić. Mają jutro zbyt wiele do zrobienia. Powinien położyć się i wypocząć.
Ale wciąż nie mógł przestać myśleć o tej rozmowie, o twarzy Charlesa, gdy mówił... Nawet choćby myślenie o tym sprawiało, że coś ściskało się w piersi Erika.

- Jak je straciłeś? – zapytał Erik spokojnie, z ciekawością. Charles patrzył na niego niepewnie przez krótką chwilę zanim odpowiedział.
- Leczenie na mój kręgosłup naprawiło mi też DNA – odparł, a w jego głosie nie pobrzmiewało nic. Erik spojrzał na niego z niedowierzaniem.
- Poświęciłeś swoje moce, by móc chodzić?
- Poświęciłem swoje moce, żeby móc spa... – tu Charles przerwał, jakby gardło mu się nieprzyjemnie ścisnęło i spojrzał za okno. – Co ty o tym wiesz?

I ot tak, Erik siedział w fotelu ze szklanką szkockiej i sam nie mógł spać. Myślał o tym, co stracił, o Mystique i o swoich braciach i siostrach, którzy zginęli przez ludzką chciwość i strach. A przede wszystkim myślał o Charlesie i o tamtej plaży, i o tym, jak wszystko spierdolił swoją własną chciwością i strachem. A był taki pewny, taki pewny...
Nagle to usłyszał. Nie był to dokładnie krzyk, ale bardziej jakby… jego zapowiedź. Właściwie Erik nie wiedział, co to było. Jedyne, czego tak naprawdę był pewien, to że nie było to nic dobrego i że dochodziło z pokoju Charlesa.
Zerwał się nieco zbyt gwałtownie i aż zdziwił się własnym zapałem. A potem zakręciło mu się lekko w głowie; spojrzał na swoją szklankę ze szkocką i sporo rzeczy zaczęło nabierać sensu. Wciąż ściskając ją w ręku wyszedł na korytarz. Na całym piętrze panowała cisza, jakby jedynie wydawało mu się, że coś słyszał, ale jakieś dziwne przeczucie zapewniało go, że to nie był tylko omam. Zapukał więc cicho do sąsiadującego pokoju.
- Charles? – rzucił w ciemność, otwierając drzwi. – Wszystko w porządku?
I wtedy zobaczył go. Charles siedział skulony na łóżku, oddychając ciężko; jego naga pierś pokryta była potem, głowę miał zwieszoną między rękami. Widok ten odkrywał się przed Erikiem powoli i stopniowo, w miarę jak jego oczy przyzwyczajały się do ciemności. Na dźwięk zamykających się drzwi Charles uniósł twarz i spojrzał wprost na niego.
- Erik...? – wyrwało mu się, jakby się upewniał. – Nie, nie, idź sobie. Wyjdź. Nie potrzebuję twojej litości.
Erik naprawdę chciał spełnić jego polecenie, ale jakoś... nie mógł. Stał jak wryty. Nigdy wcześniej nie widział Charlesa tak bezradnego, tak... odsłoniętego. Nawet kiedy leżał na piasku i nie mógł się ruszyć, nawet wtedy nie pozwolił sobie nawet na chwilę słabości. Teraz wyglądał, jakby miał zaraz się rozpłakać, a drżenie jego dłoni widoczne było nawet w tej ciemności.
Charles westchnął, widząc, że tak łatwo się go nie pozbędzie.
- Ale może mi się przydać twoja szkocka – powiedział w końcu cicho i Erik, prawie że automatycznie, podszedł bliżej, by podać mu szklankę. Jego kroki brzmiały okropnie głośno w prawie pustym pokoju. Charles najwyraźniej pozbył się wszystkiego poza łóżkiem i małym stolikiem, i Erikowi zaczęło to nieprzyjemnie przypominać jego celę w Pentagonie.
- Miałeś koszmar? – zapytał Erik, gdy Charles wlewał w siebie resztę alkoholu. Na jego twarzy pojawił się grymas, kiedy zapaliło go gardło, i dopiero wtedy odpowiedział skinieniem głowy.
- Ale przecież twoje moce... – zaczął Erik cicho, ale Charles mu przerwał.
- To nie wina moich mocy. – Jego wzrok na moment skierował się ku twarzy Erika i temu aż serce podeszło do gardła. To była jego wina. Musieli go znowu spotkać, znów z nim pracować i... Boże, jak mógł myśleć, że Charlesa w ogóle to nie ruszy?
Porzuciłeś mnie!
Głos Charlesa i cały ból w nim zawarty zabrzmiał mu w głowie tak głośno i wyraźnie, jakby był tam od zawsze. Ale Erik wiedział, że to niemożliwe. Jego wspomnienia, z pomocą alkoholu i twarzy przyjaciela, w którą właśnie wpatrywał się z niedowierzaniem, mieszały się z rzeczywistością. Westchnął, próbując się uspokoić. Nie chciał, żeby Charles dostrzegł, jak bardzo jego cierpienie go poruszyło. Tylko właściwie – dlaczego?
Poddał się samemu sobie i usiadł na brzegu łóżka. Charles oddał mu pustą szklankę i Erik z braku innych pomysłów postawił ją na ziemi. Po długiej chwili ciszy, którą obaj spędzili na wpatrywaniu się w bliżej nieokreślone, niezwykle fascynujące punkty między własnymi lekko rozstawionymi kolanami, Charles w końcu spojrzał mu w twarz. Chociaż wyglądał tak, jakby musiał się do tego zmusić.
- Dlaczego przyszedłeś? – zapytał.
- Usłyszałem… coś, co brzmiało, jakbyś chciał wrzeszczeć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu – odparł Erik, z trudem znajdując słowa. Charles machnął niecierpliwie ręką.
- Nie, dlaczego przyszedłeś?
Erik nie odpowiedział od razu.
- Nie mogłem się powstrzymać – odrzekł w końcu. – Nie chciałem... Jesteś moim przyjacielem, Charles. Zawsze będziesz. Nie mogłem cię tak zostawić.
Porzuciłeś mnie!
Wzrok Erika spadł na jego palce, bawiące się bezwiednie same sobą, na jego przebierające dłonie, a potem opadła mu również głowa i spoczęła zwieszona na jego piersi. Charlesowi nie umknął ani jeden szczegół, ale nic nie powiedział. Było oczywiste, że i uczucia Erika, i jego nie mają źródła w ich dzisiejszym spotkaniu, a przynajmniej nie tylko. Wiedział, czego sięgały, ale starał się, jak tylko mógł, już od pewnego czasu, by nie myśleć o tamtym dniu. Bał się, że gdyby pozwolił temu do siebie dotrzeć, rozsypałby się w stertę gruzu jak zamek z piasku. Jak wtedy.
- Przepraszam – wydusił w końcu Erik niebezpiecznie drżącym głosem. – Nawet nie wiesz, jak bardzo żałuję tego, co ci zrobiłem.
- Istotnie, nie wiem – odparł Charles gorzko. – Nigdy nie dałeś mi szansy się dowiedzieć. Mogę tylko się domyślać.
- Daję ci szansę teraz, jeśli tylko chcesz mnie wysłuchać.
Charles nie był całkowicie pewny, czy chce go wysłuchać, i musiało się to odmalować na jego twarzy, bo Erik westchnął zbolale i znów spuścił wzrok. Mimo to Charles czuł, że potrzebuje tej rozmowy – że musi sprawić, by Erik zrozumiał.
- Bywało, że chciałem odebrać sobie życie – powiedział w końcu – bo nie widziałem w nim sensu. Tak wiele straciłem, jednocześnie, że... – Zamilkł, szukając sposobu, by nie brzmieć zbyt oskarżająco, ale widział, że Erik już i tak był pełen wyrzutów sumienia. – Nie chcę cię winić, Erik. Daj mi powód, żeby cię nie winić.
Erik milczał. Nie wpadało mu do głowy nic, co mógłby powiedzieć, żeby go przekonać, a czego Charles by już nie wiedział. Spojrzał na niego, spodziewając się złości, czy choćby nieufności, ale w oczach Charlesa była tylko niema prośba – o wyjaśnienie, pomoc, może?
- Wierzyłem, że tak będzie lepiej – rzekł w końcu. – Chciałem uciec od tego, co ci zrobiłem. I naprawdę myślałem, że tobie to też pomoże.
- To był wypadek, Erik. Nie mogłem cię winić za wypadek, a jedynie za to, że zostawiłeś nas tam bez możliwości powrotu do domu. I za to, co zrobiłeś z Raven.
Głos Charlesa był zmęczony i suchy, ale Erik tego nie zauważał. Być może nigdy się nie pogodzą w sprawie relacji między mutantami a ludźmi, ale jeśli mógł naprawić choć odrobinę krzywdy, którą wyrządził Charlesowi, miał taki zamiar.
I gdy tylko Charles znów uniósł na niego wzrok – jakby oczekując odpowiedzi – Erik przypomniał sobie ten dzień, gdy po raz pierwszy poczuł go w swoim umyśle. Przypomniał sobie jego uczucia i swoje, i to przeświadczenie, że właśnie teraz budzi się między nimi przyjaźń, która będzie trwać ich całe życie. I nie mógł się mu oprzeć.
Charles – ku jego zdumieniu – nie odepchnął go, nawet gdy język Erika wsunął się między jego wargi. Jedną dłoń położył mu na piersi – i serce Erika wyskoczyło do przodu – żeby potem przesunąć ją ku górze i zacisnąć na jego karku. Drugą Erik schwycił sam, wplatając palce między jego.
Całowali się tak, jakby czekali na ten moment od lat. Naga pierś Charlesa unosiła się i opadała szybko w płytkich, niecierpliwych oddechach, jego dłonie drżały; Erik zsunął się wargami na jego szyję, popychając go na poduszki. Wolną ręką odnalazł jego sutek i Charles aż wygiął się w łuk, a potem jeszcze mocniej, gdy do drugiego Erik sięgnął ustami. Gdyby jego paznokcie były dłuższe, właśnie teraz Charles zostawiałby mu na plecach czerwone ślady. Erik uśmiechnął się lekko na samą myśl o tym, co to będzie, gdy w końcu dotrze niżej.
I przez to właśnie zdał sobie sprawę, że wcale nie mają tyle czasu, ile by może chcieli – i od razu odsunął tę myśl na bok. To nie było ważne. Choćby hotel miał im się zawalić na głowy, Erik nie miał zamiaru odrywać się od przyjaciela. Charles nie opierał się mu – wręcz przeciwnie, gdy Erik zsunął mu bokserki i oplótł wargi wokół jego męskości, szarpnął się, wbijając się w jego usta tak głęboko, że aż gardło zabolało.
- Niee, Erik... - jęknął, chociaż palce już miał zaplątane w jego włosach i chyba tylko z trudem powstrzymywał się od przyciągnięcia go bliżej. – Ach... Przestań... Erik...
Erik nie przestawał. Zaciskał palce na biodrach Charlesa, wciskając go sobie w usta raz po raz, pozwalając mu je wypełnić i przepełnić; połykał go, masował językiem, ssał i pieścił, aż Charles, nie mogąc już tego znieść, zerwał go z siebie, choć z taką miną, jakby najchętniej zerżnął mu gardło. Erik upadł na łóżko, oddychając ciężko; podparłszy się na łokciu, drugą ręką sięgnął do spodni, nawet na sekundę nie odrywając oczu od Charlesa. Przez moment w powietrzu wisiała ciężka cisza, jakby obaj mieli sobie jeszcze sporo do powiedzenia... ale już nie było na to czasu. Już nie mogli czekać. Nie po tylu latach.
Mimo to Charles wciąż się wahał, jego wzrok co chwilę zmieniał się z pożądania, przez wstyd, po jakieś resztki złości, do której nie nawykł i nigdy już nie miał nawyknąć. Jego wzwiedziona męskość, nieukrywana zupełnie, zdradzała jednak rzeczywisty stan jego nieprzeciętnego umysłu, i gdy Erik sięgnął, by z absolutną pewnością przekonać się, czy aby istotnie byli swoimi lustrzanymi odbiciami... Byli.
Dłoń Charlesa zaciskająca się na jego członku, obca w dotyku, a jednak cudownie znajoma; jego błękitne oczy wodzące po całej twarzy Erika, gdy odwdzięczał się podobnymi pieszczotami; i te czerwone wargi, rozchylające się bezwiednie na najmniejszą obietnicę pocałunku. Potem Erik nie pamiętał już wiele – resztki szkockiej mieszały się w jego głowie z rozszalałymi emocjami i z oszałamiającym uczuciem ciepłej skóry Charlesa pod jego dłońmi, piersią, udami... Obrazy ich pieszczot i pocałunków plątały się z bólem wbijających się w jego ramię palców Charlesa i jego zgnębionego jęku, i z tym przejmującym uciskiem, i gorącem, i pełnią ich wspólnego połączenia, która dla obu ich, razem i z osobna, była znacznie bardziej satysfakcjonująca niż cokolwiek fizycznego, co mogliby uczynić.
Nie będzie odwrotu.
Poczuł go nagle, w swojej głowie, jak te wiele lat temu, i choć wiedział, że to tylko złudzenie, i choć wspomnienie to nie należało do najlepszych, wciąż czuł go, na tak wielu poziomach, że odbierało mu dech; z najwyższym trudem łapał gorące, przepełnione pożądaniem powietrze - ale nawet niedotlenieniu poddawali się obaj jednocześnie. Charles zagryzał własną dłoń, próbując się powstrzymać od krzyków, które jednak wciąż wyciekały, mimo jego starań, przez szczeliny, aż w końcu Erik pocałował go, głęboko i zachłannie, a ich poszarpane oddechy rzęziły im między wargami. Zalegające jeszcze łzy bólu Charlesa rozsmarowały się mokro na policzku Erika, gdy przylgnął do jego szyi, gdy schwycił go za kark, gdy zaczął, tak przyciśnięty do jego chłodnej skóry rozciągniętej na gorących wnętrznościach, szukać ich wspólnego rytmu coraz głębiej, coraz szybciej, z coraz większą desperacją. Jednak dopiero gdy Charles, skomląc i jęcząc z cicha tak, jakby ktoś odebrał mu głos, począł wyrzucać ku niemu biodra, dopiero wtedy Erik pozwolił sobie się w nim zatracić. Puścił krawędź i spadł w przepaść, zatopił się w rozszalałych falach bijących o brzeg z ogłuszającym krzykiem, i mimo bólu, mimo rzeczywistości wpadającej mu gwałtownie i brutalnie do przepełnionych Charlesem myśli, wolność upadku przepełniła go euforią nieporównywalną z kimkolwiek innym w jego życiu.
Tej nocy Charles nie słyszał ech koszmarnych głosów.