Szybki Newsletter

SZYBKI NEWSLETTER

- nowe tytuły postów! z tagiem z fandomem, żeby nie było niespodzianek, jako że mi się tych fandomów narobiło a narobiło
- na samym dole strony jest lista tagów, a nad nią dodałam wyjaśnienia do niektórych tagów, bo już mnie ludzie pytali

- jeśli ktoś chce, a np. nie może wykorzystać tego czegoś pod spodem, co się nazywa "Subskrybuj" (bo byli ludzie, co mieli z tym problemy), to zostało mi jeszcze 9 miejsc dla powiadomień na e-maila (czyli podajecie mi maila, ja go tu wpisuję, i każda opublikowana notka będzie wam wysyłana... no. Ma to sens?)

niedziela, 27 lutego 2022

(Nie)Lot (Nikt x Nikt)

 Była małym nielotem z powyrywanymi częściami, wywinięta na lewą stronę na Jego obraz i podobieństwo, pod Jego gust. A mimo to wciąż widziało się ją od czasu do czasu na szczytach drzew, wysoko nad światem, jak wpatrywała się w niebo z tęskną nadzieją. I jedynym, czego potrzebowała, była bezpieczna przystań.

 

Lot jest lekko opóźniony, czego absolutnie należało się spodziewać. Nie przeszkadza mi to. Kiedy siedzi się w samolocie tyle czasu, co za różnica – pół godziny w tę czy we w tę? Tylko że... To dodatkowe pół godziny, które spędzę tutaj na lotnisku, a nie w jej ramionach tam. To niedobrze. Czy może właśnie nie? Czy to znak? Mój umysł przeskakuje przez wszystkie możliwe scenariusze tego, co może się wydarzyć. Różne „co jeśli” przewijają mi się przez głowę szybciej, niż mogłabym je zliczyć, ale... nie wszystkie są pełne nadziei. Ale wszystkie sprowadzają się do jednego pytania, na które nie mogę tak naprawdę odpowiedzieć. Jak to będzie zobaczyć ją na żywo po raz pierwszy w życiu? Jakie są szanse, że tak samo, jak było tyle razy w mojej głowie?

W najlepszym wypadku niewielkie, ot jakie.

Dziesięć godzin później, kiedy głos kapitana recytuje standardową formułkę o lądowaniu i zapinaniu pasów, nic z tego nie ma już znaczenia. Jestem tak podekscytowana, że pasy ledwie trzymają mnie w miejscu. Automatycznie przechodzę przez bramki i kontrole. W sensie, prawie zapominam zabrać bagaż przed wyskoczeniem stamtąd jak fretka po dwóch kawach. Serce wywija mi w piersi koziołki. Najgorsze scenariusze nagle wracają, wszystkie naraz, i tylko one dają radę przebić się przez mgłę podenerwowania i radości, która okryła mi umysł. Co jeśli zobaczy mnie i zrobił obrót w tył? Okej, kobieto, daj spokój. Nie zrobi – mówi inny głos, krystalicznie czysty. – Jesteście przyjaciółkami przede wszystkim, a ona wie, że nie masz jak wrócić do domu przez następny tydzień. Następne pytanie? Co jeśli potraktuje mnie ozięble i tylko odeskortuje mnie... Czy ja, kurwa, niewyraźnie mówię? No dobra, a co jeśli sięgnę, żeby jej dotknąć, a ona się cofnie? Ee, to... Cóż, yy, no. Na to nie mam nic.

Tłum mnie przytłacza, kiedy idę wąskim przejściem między dwiema częściami lotniska; wszędzie wokół okrzyki, ludzie nawołujący się tak głośno, że nawet moje wytłumiające słuchawki nie dają sobie z tym rady. Temperatura skacze razem z adrenaliną, włączają się odruchy i muszę włożyć wszystko, co mam, w to, żeby nie przepchnąć się z powrotem w stronę otwartego, pustego terenu z pasami startowymi, których obraz staje mi nagle w głowie, całkiem klarowny, i wypełnia każdy ostatni zakamarek. A potem widzę ją.

Stoi trochę na uboczu, trzymając głupią małą kartkę z moim wybranym imieniem, jakbym nie wiedziała, jak wygląda, od dawien dawna. Pędzę ku niej jak strzała, przepychając się między ludźmi. Nagle mam kompletnie gdzieś, kogo muszę zabić, żeby się tam dostać. Co?? Och, zamknij się, tak się tylko mówi.

Zauważa, że do niej idę, i jej twarz rozświetla taki uśmiech, że serce obija mi się o mostek, doznaje wstrząśnienia i przestaje bić na dobrą sekundę, kiedy restartuje mu się system. Zwalniam, kiedy już wydostaję się spomiędzy ludzi, i podchodzę do niej na trzęsących się nogach.

– Hej – mówi głosem słodkim jak miód. I jakkolwiek bym nie chciała odpowiedzieć, głos odmówił mi nagle posłuszeństwa i nie mogę pisnąć nawet słówka. Więc po prostu zagarniam ją w ramiona, wdychając zapach jej perfum. Ze zdumienia napinają jej się mięśnie, a ja wstrzymuję oddech. Ale potem nieśmiało owija mi ręce wokół szyi i oddycham spokojniej, rozluźniając się przy niej tak, jak ona przy mnie.

– O, bogowie, nareszcie – mamroczę w jej szyję i czuję, jak ona uśmiecha się w moją. Powstrzymuję się od powiedzenia słów, które pchają mi się na usta. Nie, jeszcze nie teraz. Dotychczas mówiłyśmy je tylko symbolicznie, może nawet jak najlepsze przyjaciółki. Nie byłyśmy pewne. Okej, ona nie była pewna. Ja się powstrzymywałam. Nie pozwalałam sobie zatopić się głębiej dopóki... cóż, do dzisiaj. I będę się powstrzymywać, aż przestanę się bać. Więc jeszcze nie mogę nic powiedzieć.

Zamiast tego odrywam się od niej, tylko trochę, tylko na tyle, by móc na nią spojrzeć, prześledzić oczami linie jej policzków, brwi, oczu, warg... Ja pierdolę, jaka ona jest śliczna. Unoszę dłonie ku jej twarzy. Szukając najmniejszego śladu złości czy strachu w jej źrenicach, zbliżam się powoli i muskam wargami jej usta. Są takie małe i miękkie, i mam tak ciasno w piersi, że czuję się, jakby mnie ktoś dusił jedwabną poduszką. I podoba mi się to.

Odrywam się od niej bez tchu. Wciąż nie poruszyła się ani o cal, tylko patrzy na mnie tymi wielkimi, zielononiebieskimi sarnimi oczami i z lekko rozwartymi ustami.

– Tyle czekałam, żeby to w końcu zrobić – szepczę prosto w nie. Niczego nie chcę tak bardzo jak znowu zacząć ją całować, pokazać jej, jak bardzo za nią tęskniłam, ale jej rozwarte powieki trzymają mnie w miejscu. – Przepraszam – mówię w końcu. – Nie mogłam się powstrzymać.

– W porządku – odpowiada tym swoim słodkim głosem, po czym sama przyciąga mnie za szyję do pocałunku. A ja zapalczywie zapominam się w jej smaku. Bogowie, wyobrażałam sobie ten moment tyle razy... a teraz to się dzieje. Całujemy się, wbijając sobie nawzajem palce w szyję, pozwalając spleść się drżącym oddechom i cichutkim jęknięciom. I zamknięta w jej ramionach z dala od wszystkich innych, z jej ustami na moich... jestem bezpieczna.

 

Jesteśmy cicho w drodze do jej domu. Rozmawiamy, oczywiście, ale w szepczących tonach i na nic nieznaczące tematy, jakbyśmy obie bały się przerwać tej delikatnej nici, którą zaczęłyśmy właśnie pleść między sobą. Którą wciąż pleciemy. Po raz pierwszy w życiu nie mogę utrzymać rąk przy sobie. Pragnę jej dotykać. Rysuję kółka na grzbiecie jej dłoni, kiedy przerzuca biegi, odgarniam jej włosy z twarzy, kiedy wiatr zawiewa jej je na oczy, pozwalam głowie opaść lekko na jej ramię, kiedy zatrzymujemy się na światłach. I z każdą chwilą wzrasta chęć, by jej to w końcu powiedzieć, i z każdą chwilą spycham ją coraz dalej do tyłu. Jeszcze nie teraz.

Kiedy docieramy na miejsce, wyciąga klucze, otwiera drzwi, wchodzi do środka bez słowa. Stąpam jej prawie po piętach, kiedy wciąga mnie do środka za rękę. Nie rzuca nikomu “cześć”, nie ogłasza mojego przybycia. Poza nami dom jest całkiem pusty.

Wyraźnie zauważa moją minę, bo przytakuje moim myślom z lekkim uśmiechem. – Moja rodzina wciąż jest na obiedzie. Wątpię, żeby mieli wrócić w ciągu godziny albo około tego.

– Domyśliłam się – odpowiadam. – Kiedy nie naskoczył na mnie mały ciekawski tłumek, jak tylko weszłyśmy.

– No. Nie martw się, zabiorą się za ciebie jak tylko wrócą.

– Jestem zdumiona, że nie przyjechali razem z tobą na lotnisko.

– Nie zmieścilibyśmy się wszyscy w samochodzie – odpowiada ze śmiechem. – I nie chciałam cię jeszcze bardziej stresować.

Skracam dystans między nami w dwóch krokach i owijam ramiona wokół niej. – Dziękuję, kochanie.

Ona tylko uśmiecha się i trochę odsuwa. Nagle zimno mi w piersi. – Chodź, pokażę ci mój pokój.

– Kochanie, wiem jak wygląda twój pokój, wiesz?

Nie odpowiada niczym poza cichym parsknięciem. Ale gdy tylko schodzimy po schodach do piwnicy, aż powietrze ucieka mi z płuc.

– Diabli, tu jest jeszcze zimniej niż w reszcie domu... – marudzę.

– No wiesz, to nie równik – odpowiada żartobliwie. – Dobra, pójdę włączyć grzejnik. – Ale nawet z elektrycznym ogrzewaniem ustawionym tak mocno, jak tylko można, żeby nie krzyczało jak banshee, każdy głupi by się domyślił, że trochę to zajmie przy ogromnym pomieszczeniu jak to, rozłożone pod całym budynkiem.

Siadam na brzegu łóżka z dłońmi wciśniętymi między uda. – To bez sensu – marudzę. Jej westchnięcie potwierdza, że ona ma podobne odczucia, kiedy przerzuca w szafie w poszukiwaniu czegoś ciepłego dla nas obu, ale podchodzę do niej i kładę jej dłoń na ramieniu, obracając ją ku mnie. – Mam pomysł – mówię z cicha, wskazując łóżko brodą. – Wleziemy pod kołdrę i lada moment będzie cieplej. Tak robiłam, jak mieszkałam w tamtym zimnym, zimnym mieszkaniu, o którym ci opowiadałam.

Uśmiecha się, bo doskonale wie, co mi chodzi po głowie, ale nie oferuje żadnej alternatywy i ostatecznie, rzuciwszy jeszcze ostatnie spojrzenie na szafę, pozwala mi się zaciągnąć do łóżka. Zwijamy się blisko siebie i zarzucam na nas koce, aż jesteśmy opatulone po same czubki głów. Jej śmiech daje mi palpitacji serca. Tych dobrych palpitacji.

Próbuję wymyślić jakiś temat do rozmowy, który nie będzie miał nic wspólnego ze mną, ale widok jej twarzy tak blisko mojej sprawia, że tylko chcę ją jeszcze raz pocałować. Więc to robię, mając cholerną nadzieję, że się znów nie zepnie – albo i gorzej, nie odepchnie mnie od siebie; ale ona tylko przesuwa dłonią po moich ramionach, gdy ja posypuję całusami jej wargi, policzki i podbródek.

– Rany, jesteś taka piękna – szepczę gorącym oddechem w jej usta, wpijając się w nie jak tylko zaczyna protestować tak, jak się spodziewałam. Każdy kolejny pocałunek jest głębszy od ostatniego, gdy dopuszcza mnie do siebie bliżej, a ja z głodem wartym wilka to wykorzystuję. Żądza i tęsknota wybuchają z początku jedynie jako nieprzemożne ciepło o źródle gdzieś w podbrzuszu, po czym szerzy mi się aż do rozszalałego serca. Tak bardzo jej pragnę, że mi się w głowie kręci… A to tylko od paru pocałunków.

Dłonią już sięgam w dół jej boku, kiedy w końcu znajduję w sobie wolę, by się lekko odsunąć, choć oddech mam ciężki. Przyciskam czoło do jej; w myślach rozbrzmiewają ostrzeżenia niczym syreny. Ponad wszystko nie chcę jej skrzywdzić. I nie chcę, by miała jakiekolwiek wątpliwości. I chcę, by to było doskonałe. Ona zasługuje na to, by to było doskonałe.

Moje milczenie najwyraźniej daje jej coś do zrozumienia, bo patrzy mi prosto w oczy i pyta: – Wszystko w porządku?

Przeklinam w myślach. To moje pytanie. – Tak. Ty? – mamroczę w odpowiedzi. W moich uszach brzmi to w najlepszym wypadku zimno i wyrachowanie.

A ona jednak dalej się uśmiecha. – W porządku, kochanie. – Jej ramię owija mi się wokół szyi, a ja oddycham z ulgą. – Co się dzieje?

Wydaję jeszcze jedno westchnięcie zanim unoszę się na łokciu, zbierając siły, by się wysłowić. Wzrok natychmiast opada mi znów do jej warg. – Chcę cię – mówię z cicha.

– Jestem tutaj – odpowiada podobnie, a drobny, uroczy uśmiech budzi się jej na ustach.

– Chcę tyle z tobą zrobić… – dodaję, po części by uściślić moje ‘chcenie’, a po części dlatego, że po prostu nic innego mi nie wpada do głowy; słowa wylatują mi z gardła wraz z szybkim oddechem. – Ale to wszystko dzieje się tak szybko. Nie chcę cię skrzywdzić. Ale wiem, że jeśli będę dalej drążyć, to po prostu pójdziesz moim tropem i… Nie tak to ma być. Nie chcę, żebyś się tylko… zgadzała. Chcę, żebyś tego chciała.

Przykłada mi dłoń do policzka i szepcze: – Kochanie, chcę tego – zanim sięga do kolejnego pocałunku, który pogłębia się i w namiętności, i dosłownie, podczas gdy jej druga dłoń sunie mi po ciele i znajduje rąbek mojej koszulki, podciągając go nieco, by się wsunąć pod spód. Jej dotyk na mej nagiej skórze posyła mi dreszcz w dół kręgosłupa. Wtedy i ja pozwalam swym dłoniom błądzić i tak pozostajemy przez dłuższą chwilę, wycałowując naszą niepewność aż zmienia się w pożądanie, kiedy nasze palce uczą się nawzajem linii naszych ciał.

I kiedy ja posyłam język na wskroś jej szyi, jej dłoń opada w dół tak jak i moja, ale moja dociera tam szybciej; a gdy znajduję jej łechtaczkę i wyrywam cichy jęk z jej ust, odsuwam się lekko, by z uśmiechem rzec: – Pierwsza.

Ona śmieje się pod nosem, ale zaraz zaczynam kręcić palcami kółeczka i mogę się rozkoszować słodkimi dźwiękami jak nagrodą za mój usłużny wysiłek. Czuję jej dłoń zawieszoną na moim udzie, ściskającą lekko za każdym razem, gdy wysuwa biodra ku mnie… a potem chwyta mój nadgarstek wciska mnie sobie głębiej w spodnie.

– Och – pomrukuję z jeszcze szerszym uśmiechem, wyciągając stamtąd dłoń tylko po to, by nawilżyć sobie palce zanim je wsuwam tam z powrotem. Wzrokiem nie opuszczam jej oczu nawet na sekundę i widzę, jak wargi rozchylają jej się trochę szerzej na sam widok. A potem powoli wsuwam oba palce w jej ciepłe wnętrze, a ona wzdycha i jęczy, gdy przesuwam nimi po jej przedniej ścianie. Przyspieszam jak tylko mogę w tej pozycji, z palcami wygiętymi niewygodnie, gdy eksplorują jej wnętrze, ale gdy ona reaguje takim głosem, nie tylko zupełnie mi to nie przeszkadza – i ja zaczynam z cicha pojękiwać. Drugą ręką nieudolnie zsuwam trochę jej spodnie, żeby mieć choć trochę lepszy dostęp, by coraz szybciej wbijać w nią palce. Jej biodra kołyszą się z moimi ruchami, a dłoń frunie mi do szyi tak, jakby musiała się mnie trzymać, po czym przyciąga mnie do kolejnego pocałunku. Jej jęki rozbijają mi się o wargi; sama myśl o tym, jak jej dobrze, sprawia, że przyciskam się do niej, ustami schodząc jej na szyję. Jej jęki głośnieją.

Czuję, jak mięśnie w nadgarstku zaczynają mi wysiadać, ale nawet gdyby mi to przyszło do głowy, nie mogę się odsunąć z jej pięścią zaciśniętą na plecach mojej koszulki, więc poddaję się i kontynuuję najlepiej, jak potrafię, dopóki nie stanie się moja. Wciskam twarz w jej szyję, wciągając znów jej zapach, i gryzę ją lekko w ramię, śledząc wargami jej napięte linie. Więżę jej nogę między moimi udami i skupiam się na jej jękach, na cieple jej ciała przyciśniętego do mojego, na jej wilgotnej głębi, i z każdą mijającą sekundą ta żądza, która się we mnie kotłuje, grozi, że się przeleje.

– Rany, jak ja cię kocham – nie mogę się powstrzymać, by szepnąć jej do ucha. Jej jedyną odpowiedzią jest jeszcze głośniejszy i dłuższy jęk, kiedy wyrzuca biodra raz po raz, a ja wciskam w nią palce najdalej jak mogę, podczas gdy ona przyciska się do mnie tak mocno, że czuję, jak jej paznokcie wrzynają mi się w ciało nawet przez ubrania. Cokolwiek mogłaby chcieć powiedzieć zostaje zniwelowane do niezrozumiałego bełkotu, kiedy wciska twarz w me ramię, żeby nie krzyknąć; pocieram o jej przednią ściankę jeszcze parę leniwych razy, kiedy powoli schodzi z niej powietrze, aż w końcu mogę się odsunąć i zerknąć na jej piękną, rozanieloną twarz. Jest tak śliczna, że coś unosi mi się w piersi na sam jej widok.

– No, najwyższa pora, żebym tego w końcu dokonała – pomrukuję z uśmiechem.

– Czego? – pyta ona, jeszcze lekko zamroczona.

– Dała kobiecie orgazm. – Wsuwam sobie palce do ust, by oczyścić je z jej spełnienia. Obserwuje mnie z błyskiem w oku i zębami na wardze, ale zanim mogę wymyślić, co by tu jej jeszcze zrobić, przyciąga mnie do kolejnego pocałunku. Jej ślina miesza się z jej smakiem w mych ustach, i samo to wystarczy, żebym i ja prawie doszła. A potem jej dłonie są znów na mojej skórze, już podciągają mi koszulkę, i spędzamy następne parę minut ściągając wszystko, co możemy, z siebie nawzajem.

– Czyżby ci było za gorąco? – pytam figlarnie. – Może powinnam zrzucić z nas tę kołdrę?

– Ani mi się waż – odpowiada, sięgając mych warg, a potem i szyi. – Teraz moja kolej.

– Słońce, nie mu… – Ale zanim mogę dokończyć, zatyka mi usta kolejnym pocałunkiem i obracamy się w łóżku tak, że teraz jest całym ciałem na mnie, przyciskając mnie do pościeli. Jest tak blisko i tak… wszechobecnie, że brakuje mi zmysłów, ale w ten dobry sposób; w głowie tak mi mętno, że nawet nie myślę o dalszych protestach. Więc poddaję się uczuciom, jej dłoniom wędrującym po moim ciele z bardzo konkretnym celem, aż w końcu jej palcom wypełniającym i otwierającym mi… A potem wyrywa mi się westchnięcie, głowa opada mi na poduszki, i mogę jedynie ścisnąć jej talię w odpowiedzi. Jej usta znów znajdują moje, jęki umykają przez szczeliny między nimi, a ja tulę ją z miłością, kiedy odpłaca mi pięknym za nadobne.

Nawet nie pamiętam większości z tego, co dzieje się potem. Maltretuje mi a to łechtaczkę, a to wnętrze, bez problemu doprowadzając mnie i moje przewrażliwione ciało do szaleństwa, aż przesuwam się pod nią, by móc też jej dosięgnąć. Nie możemy się od siebie oderwać, i tak przynosimy sobie przyjemność, w kółko, raz po raz. Kiedy próbuje się obsunąć w dół mnie, ujmuję jej brodę i przyciągam ją z powrotem do gorącego pocałunku. – Następnym razem – mówię tylko w ramach wyjaśnienia i przesuwam dłoń niżej, by zacisnąć ją na jej gardle. Wydaje z siebie zgłuszony jęk, a potem kolejny i kolejny, kiedy nieprzerwanie męczę jej łechtaczkę. Jej palce przyspieszają, by dorównać rytmem moim, i przez dłuższy czas tak pozostajemy: ja przyciągam ją za szyję, by całować jej miękkie, śliczne usta, a ona wbija mi paznokcie w ramię, kiedy synchronicznie wciskamy w siebie palce, wysuwając je jedynie po to, by przesunąć je nieco wyżej i móc słuchać naszych wzajemnych jęków, podczas gdy nasze biodra ocierają się o siebie. Mam zawroty głowy od tego wszystkiego, więc przymykam oczy i skupiam się na tym, co mi daje, i od razu czuję więcej, a mój oddech przyspiesza i wszystko, co mam, napina się i wytęża. Jej następny jęk odcina moja dłoń zaciskająca się jej mocniej na szyi, podczas gdy jej paznokcie ryją mi na skórze czerwone wstęgi w odpowiedzi, a zaraz potem dochodzę, a ona zaraz po mnie; przesuwam rękę na jej kark i przyciskam czoło do jej, wręcz z nieprzemożnym wysiłkiem powracając znów do rzeczywistości. A ona jest zaraz obok, jej oddech wypełnia mi usta, gdy znów się całujemy, rozsmarowując się nawzajem po naszych udach i taliach. Aż w końcu odsuwamy się od siebie i wyrywa się z nas wspólny, cichy śmiech, gdy opadamy z powrotem na poduszki. Przekładam się na bok, by móc patrzeć, jak jej pierś unosi się i opada. – I jak?

– Dobrze – odpowiada z szerokim uśmiechem. Kołdra po tym wszystkim skończyła zawinięta o nasze nogi, ale na pewno nie jest już nam zimno. – Bardzo dobrze. Masz więcej takich pomysłów?

– Mnóstwo – odpowiadam, kładąc jej dłoń na policzku i przesuwając kciukiem po jej wardze. – Będę musiała przełożyć swój lot.

poniedziałek, 6 grudnia 2021

[Rzeka Mgieł] Królobójstwo (Lyeiess x królowa Endire)

 

– Lyeiess?! Nie możesz tu być…

– Cichaj więc, by mnie nie nakryły twoje damy dworu, a nikt się nawet nie dowie…

– Lyeiess…

– Pragniesz, bym sobie poszedł?

– Nie. Pragnę czegoś wręcz przeciwnego…

 

– I nawet nie zmieniłeś zamtuzowego wystroju… – mruknęła figlarnie, zrzucając kaptur i zaraz potem i resztę płaszcza. – Toż to nie przystoi.

Lyeiess uniósł twarz znad księgi i rzucił Endire szeroki, szelmowski uśmiech zanim nonszalancko odparł: – Wnętrze zaprojektowane z myślą o sensualności i seksualnej gratyfikacji? A po cóż je zmieniać? Ja bym powiedział, że bardzo przystoi. – I wstając od biurka podszedł na dwa kroki, składając jej głęboki i równie szelmowski ukłon. – Najjaśniejsza Pani…

Królowa odpłaciła mu podobnym, acz płytszym dygnięciem, kryjąc swój własny uśmiech za zasłoną brązowych włosów. – Mój książę.

– Przestań.

– Sam przestań.

Przez dłuższy moment w ciszy mierzyli się wzrokiem: Endire syciła się widokiem wszystkich emocji przewijających się przez oblicze Lyeiessa, gdy lustrował jej luźną fryzurę, strategicznie ułożoną srebrno-turkusową biżuterię i tę morelową suknię z gorsetem, którą wybrała specjalnie dla niego – z długimi, przylegającymi rękawami lekko odsłaniającymi ramiona, dekoltem gustownie zamykającym się nad jej ulubionym ciasnym gorsetem i piękną warstwową spódnicą. W końcu Lyeiess uwielbiał podkasywać warstwowe spódnice. A kiedy odkryje pod spodem jej wysokie pończochy…

Wreszcie Lyeiess podszedł jeszcze bliżej, delikatnie przesuwając dłonią po samym brzegu jej rękawa, tam gdzie ramię spotykało się z szyją. – Czy Jego Królewska Mość dowiedział się o naszym poprzednim spotkaniu?

– Nie – odparła, choć oboje wiedzieli, że niepotrzebnie. Gdyby Thorlenther wiedział o ich romansie, to przynajmnej jedna z ich głów zdobiłaby ściany Zamecznicy. Endire przekrzywiła swoją, rzucając Lyeiessowi spojrzenie spode łba. – Aczkolwiek nie znaczy to, że tak się nie stanie następnym razem, gdy postanowisz mi złożyć późnonocną wizytę.

– No tak… – W jego głosie zabrzmiała nawet doskonale wyważona nuta smutku, zawodu czy może zmieszania, gdy skłonił skruszony czoło, acz ciągle się do niej nachylał bliżej i bliżej. – Ale jak tu się od ciebie oderwać?

Ten czarujący swołocz… Jego wargi spoczęły na jej, a dłoń sięgnęła do jej karku, przyciągając ją ku niemu tak, jakby mogła się spoić z nim w jedność. Lecz Lyeiess nie mógł pozostać w spoczynku – drugą przesunął jej po szyi i ramieniu z wyczuwalną nagłością, aż wsunął palce pod rąbek jej stanu i prześledził go aż do jej gorsetu, gdzie napotkał niewielki perłowy guziczek.

– Hm. – Oderwał się od jej ust, by zbadać bliżej swoje odkrycie. Endire z pobłażliwym uśpiechem rozpięła guziczek i jej stan rozwarł się jeszcze szerzej, zasłaniając już naprawdę niewiele. – Hmm. Lubię tę suknię.

Lecz gdy Lyeiess sięgnął do kolejnego pocałunku, Endire położyła mu dłoń na piersi – pozwalając sobie na chwilę kontaktu z jego mięśniami, które czuła nawet pod jego koszulą – i odsunęła się prawie na bezpieczną odległość. Rzuciła spojrzenie na przestronny salon, w którym się znajdowali, zastawiony półkami pełnymi ksiąg i poważnej wielkości biurkiem z jednej strony oraz czerwonymi kanapami i fotelami z drugiej. Podłoga zasłana była wełnianymi dywanami i pufami różnej wielkości, a co najbardziej martwiło Endirę – otwierała się wprost na schody na półpiętro.

– Nie nazwałabym tego ustronnym miejscem – powiedziała z cicha, podczas gdy jej palce bezwstydnie zaczepiły się o jego pas. – Zakładam, że masz tu sypialnię?

– Oczywiście, że mam, ale… – Lyeiess bez wysiłku przeciągnął ją przez pokój i przycisnął mocno do brzegu biurka. Gdyby nie jego silna dłoń na jej talii, pewnie wylądowałaby na plecach na polerowanym drewnie; zamiast tego jedynie założyła mu nogę na biodro tak dalece, jak jej na to pozwalała jej suknia, i owinęła ręce wokół jego ramion, z ledwością tłumiąc chichot. – Czyż tak nie jest ciekawiej?

Jego palce ścisnęły jej pośladek i ten jeden gest wystarczył, by odebrać jej dech w piersi skuteczniej niż najciaśniejszy gorset. Lyeiess przeciągnął nimi stanowczo w dół jej biodra i uda aż nie zgubił się w jej halkach, i wtedy powrócił do jej podbródka, by znów wpić się w jej wargi i powieść kciukiem po jej krtani, tak jakby chciał wpoić sobie każdy cal jej ciała. Nie miała serca mu tego odmawiać, nawet kiedy z ust przeszedł do całowania jej szyi i tego miejsca pod uchem, które zawsze sprawiało, że jej nogi miękły.

– Ty blękitnooki kusicielu… – mamrotała chwilę potem, sylaba za sylabą, prosto w jego usta. Ale w końcu, z trudem większym niż można by się spodziewać, zdołała odsunąć go znów od siebie i rzucić mu potępiające spojrzenie. – Nie możemy sobie pozwolić na brawurę. Wystarczy jedno bystre oko i jeden długi język, żeby to wszystko się fatalnie skończyło.

– Masz rację. Wybacz mi, moja pani. – Lyeiess westchnął ciężko i odstąpił na krok, pozwalając jej odzyskać równowagę na drewnianej podłodze, po czym z ostentacyjnym ukłonem zaoferował jej dłoń. – Pozwól więc, że cię oprowadzę.

Nie mogłaby powstrzymać kolejnego pobłażliwego uśmiechu nawet gdyby chciała.

 

Endire być może opisałaby zaskakująco niewielką sypialnię, do której Lyeiess ją zabrał, gdyby miała na to choćby chwilę; lecz gdy tylko drzwi się za nimi zamknęły, księciu puściły wodze. Nim się obejrzała, jedną rękę już ciasno owinął wokół jej talii, a drugą poderwał jej podbródek, by móc znów chciwie wpić się w jej usta. Ten głód, ta żądza i jego różany smak – wszystko to przesiąkało jej umysł i wibrowało jej w czaszce, aż w głowie jej szumiało jak od dobrego wina.

Wylądowała na łożu – czy raczej, została na nie złożona delikatnie, niczym drogocenny skarb. Dłonie Lyeiessa pełne jakby własnej intencji zaczęły podkasywać jej spódnicę i halki, aż elektryzującym dotykiem spoczęły na jej nagim udzie. Westchnęła w jego usta i jak na znak, uklęknął wręcz nabożnie między jej nogami i bił głębokie pokłony, składając pocałunki w ślad za dłonią, która powoli, rozkosznie, kusząco zsuwała z nich błękitne pończochy. Jakby po krótkiej refleksji przypomniał sobie o jej butach, sięgających po kostkę cudach gnomiej „architektury” z wbudowanym obcasem pozwalającym unikać błota i brudu na ulicach. Lyeiess wpatrywał się jej prosto w oczy przez cały czas, gdy nieudolnie siłował się z ich zapięciami na oślep, podczas gdy Endire jedynie próbowała się z niego nie śmiać. A gdy oba trzewiki wylądowały z głośnym klekotem na drewnianej podłodze, Lyeiess powrócił do scałowywania z niej najpierw jednej pończochy, potem drugiej – nieśpiesznie i starannie, jakby smakował starożytnego elfiego wina.

A gdy wszystko od bioder w dół miała już doszczętnie nagie, Lyeiessa usta powędrowały w dół jej kostki i mimo jej szczerych, choć niezbyt zapalczywych protestów, skupiły się na przynoszeniu przyjemności każdemu calowi jej stóp… Endire, z płonącymi policzkami, starała się nie jęczeć zbyt głośno i nie patrzeć w jego kierunku, lecz to jedynie sprawiało, że czuła jego każdy ruch i oddech po stokroć bardziej intensywnie – a gdy do gry włączył się jego język, nie mogła już tego znieść. ­– Książę, proszę…

Lyeiess, jakby go to zdanie wręcz zraniło, w ułamku sekundy znalazł się znów nad nią, z ustami o nędzny milimetr od jej szepczącymi: – Znasz moje imię, Endire.

W jakiś sposób to, jak wypowiedział jej, posłało taki dreszcz po jej kręgosłupie, że aż nią szarpnęło. Teraz już chciała, by od poczuł to samo. – Lyeiess.

Z zadowolonym pomrukiem zatopił się w jej wargach. – Jeszcze raz.

– Lyeiess…

I mocniej. – Jeszcze raz.

Lyeiess.

Czuła go. Na udach, na piersi, nawet przez ten nieszczęsny gorset, czuła jego ciepło i gotowość, i to, jak jego imię w jej ustach rozbrajało go bardziej z każdą chwilą; oczami wyobraźni widziała jego ciężką zbroję zsuwającą się mu z ramion, każda płyta odsłaniająca coraz to kolejny kawałek jego serca. Endire nie była całkowicie pewna – jeszcze nie była, przynajmniej – czy chciała zachować to serce tylko dla siebie, na pewno nie kiedy ich miłość byłaby splamiona tajemnicą, ryzykiem i niewypowiedzianą groźbą śmierci, ale to, że potrafiła tak skutecznie rozebrać nie tylko jego ciało, ale i duszę, przynosiło jej czułą, ciepłą rozkosz, bardziej intymną niż nawet ich najskrytsze igraszki – nawet jeśli mieliby na zawsze pozostać „jedynie” serdecznymi przyjaciółmi.

A gdy jej palce rozwiązywały metodycznie rzemyk za rzemykiem u haftowanych pół jego koszuli, Lyeiess równie metodycznie rozpinał jej gorset, z wprawą mężczyzny mającego wiele doświadczenia w kobiecych gorsetach. Lecz i tutaj czekała na niego miła niespodzianka – bo gdy fiszbiny opadły na bok, Lyeiess odkrył, że guziczek, który był poprzednio rozpiął, był jedynym zapięciem jej płynącego muślinowego stanu i że bez wierzchniego gorsetu mogła równie dobrze mieć na sobie rozdmuchaną firankę. I jeśli sądzić po jego niemym, acz szerokim uśmiechu, nie miał co do tego żadnych obiekcji.

Jak zresztą nie omieszkał udowodnić lada moment, gdy jego usta powędrowały znów w dół jej szyi, rozniecając coraz to więcej upojnych dreszczy głęboko w sercu i łonie Endire, aż musiała dłonią powstrzymywać wzrastające jęki, by ich nikt z jego ajentów nie usłyszał; następnie Lyeiess zasłał miłością jej dekolt i piersi, aż musiała zagryźć palec, by nie wydać dźwięków; i w końcu skrył się pod jej już doszczętnie rozchełstaną spódnicą i nie było już sensu próbować się powstrzymywać…

– Ułomność tego aktu jest jedynie taka – wymamrotała Endire między jękami – że przez te wszystkie halki nie mogę dostrzec twej twarzy…

– Coś za coś, moja pani. – A mimo to poczuła na udzie, jak Lyeiess się uśmiecha. – Być może powinienem częściej zjawiać się na dworskich balach, jeśli tak ciężko jest mnie dostrzec…

– Lyeiess… Naprawdę?

– Zawsze narzekasz, że ci na nich nudno. Jestem pewien, że mógłbym z tym coś zrobić. – I z tymi słowami zagłębił się ponownie pod jej spódnicą, tym razem nakrywając się niemal całkowicie, i Endire nie mogła powstrzymać śmiechu, nawet kiedy jęki znów przeciskały się jej przez gardło.

– Jesteś na to za wysoki… Buty by ci wystawały spod rąbka.

– Proste rozwiązanie. – Pocałunek i jęk. – Szersza spódnica. – Lekkie zassanie i głośniejszy jęk. – Ustal nowy trend i powtórka na następnym balu.

– Mm! Musiałabym ciągle… poprawiać, żeby te twoje podeszwy… od nowa zasłaniać.

– Albo… – Lyeiess przesunął się lekko, jakby zmieniając pozycję, i wychynął spod jej spódnicy. – Mógłbym kucnąć, o tak. Butów nie widać, i nadążałbym za tobą, kiedy byś chodziła po sali.

– Och, nie… – Endire roześmiała się w głos, a potem jeszcze donośniej, gdy Lyeiess w ramach prezentacji swego pomysłu zaczął w kucki chodzić po łóżku. W końcu, samemu się już dusząc, wylądował na pościeli obok, ustami sięgając jej.

– Nie powinnaś być tak głośna, moja pani – mruknął przekornie. – Jeszcze ktoś z dworu usłyszy cię przez okno i rozpozna twój perłowy śmiech.

– Nie ma strachu – odparła, owijając ramiona wokół jego barków. – Tylko przy tobie się tak śmieję, mój książę.

Lyeiess z jeszcze głębszym pomrukiem wcałował się w jej wargi tak, jakby od tego zależało jego życie. Lada moment byli nadzy i rozpaleni, wtuleni jedno w drugie niczym posągi niedościgłego rzeźbiarza uwiecznione w erotycznej pozie. Lyeiessa pocałunki jednak usilnie błądziły, a to w jej gors, a to do jej ucha, a to w dół jej szyi… Aczkolwiek Endire nie miała zupełnie na co narzekać. Nawet fale dreszczy, które przeszywały jej nagie ciało, były morzem przyjemności. Lyeiess czynił takie cuda, że cieszyła się tylko, że nie musi już podtrzymywać własnego ciężaru na miękkich kolanach, bo z pewnością by się pod nią ugięły.

– Gdybym tylko mogła mieć cię tutaj, dokładnie w tym… Ach… miejscu, cały czas… – Endire mruknęła z rozmarzeniem, a Lyeiessa uśmiech przycisnął mu policzek do jej szyi zanim w końcu prychnął cicho.

– Może powinniśmy pomyśleć o zaślubinach – zażartował. A przynajmniej Endire miała nadzieję, że jedynie zażartował.

– Mam już męża. Sugerujesz, że powinnam mieć dwóch?

– Czemu nie? Kto by się z tym kłócił?

– Thorlenther, przede wszystkim.

Lyeiess uniósł się, by na nią spojrzeć. W jego oczach istotnie tańczył figlarny ognik, ale Endire nie była całkiem pewna, czy to ją uspokajało. – Jego Królewska Mość? Sugerujesz, że by mnie nie chciał? – Lyeiess ubrał najsmutniejszy wyraz twarzy, na jaki było go stać, choć zupełnie nie przeszkadzało to jego palcom błądzić po jej udach i… pomiędzy nimi.

Z ust Endire wyrwało się głębokie westchnięcie i Lyeiess, zupełnie jakby nie mógł się powstrzymać na widok jej rozwartych warg, znów głęboko je ucałował, kiedy jego palce tańczyły po wszystkich miejscach, w których ich potrzebowała. Jakąkolwiek odpowiedź miała w głowie, wyfrunęła z niej wraz z resztą myśli i zaginęła gdzieś w eterze, podczas gdy sama Endire wbiła paznokcie w ramię Lyeiessa, zatracając się w jego pieszczotach.

– Gdybyśmy go zdetronizowali – zaczął Lyeiess, tak cicho, że ledwie go słyszała przez krew pulsującą jej w skroniach z rozkoszy – nic by nam nie stało na przeszkodzie. – Przeciągnął językiem po płatku jej ucha. – I podatki by się zmienily.

Robił jej tak dobrze, że nawet nie docierało do niej, co dokładnie sugerował. A jeśli docierało, to wydawało się całkiem zacnym pomysłem. – Ty? Królem? – Figlarnie ugryzła go w wargę. – W takiej sytuacji, w jakiej jest Iao?

– To by się nie przekładało na Omarorm. Nie kiedy ty byłabyś u władzy.

– Mmm… Bredzisz, mój książę.

– Moglibyśmy wspólnie wprowadzać politykę wielorasową. Zostalibyśmy maskotkami Ghaiakelu. – Między jego wargami na jej szyi i palcami naciskającymi i wciskającymi się wszędzie tam, gdzie trzeba, Endire rejestrowała jego słowa z poważnym opóźnieniem. – Potem przenieślibyśmy się do Ashytu, ożeniłbym się z twoją siostrą…

Endire parsknęła śmiechem. – Jak na mężczyznę, który nie popiera małżeńskiej instytucji, masz bardzo ambitne plany.

– W imię większego dobra nawet mnie dałoby się zaciągnąć przed ołtarz. – I jeszcze ciszej wcałowując się w to jedno miejsce pod jej uchem, które zawsze ją rozbrajało: – Szczególnie ty.

Endire mogłaby przysiąc, że łzy wystąpiły jej pod powieki, choć nie umiała stwierdzić, czy ze zdumienia, wzruszenia, czy rozkoszy. Lyeiess wsunął w nią dwa długie, arystokratyczne palce i sięgał miejsc, których nikt przed nim nigdy nie sięgał. Zaś Endire zaciskała ramiona na jego barkach i wciskała paznokcie w jego skórę, zostawiając czerwone wyrwy, gdy powoli docierało do niej, co powiedział, i łkała.

– I tak byśmy podróżowali – kontynuował niby nieświadomy jej słodkiej udręki – ja i ty, monarsza para polepszająca życie pospołu miasto za miastem… Może nawet do Basletu byśmy dotarli.

Endire znów się roześmiała, tym razem przez łzy. – Powątpiewam, by na Baslet wystarczyła potęga nawet tego naszego hipotetycznego związku.

Lyeiess parsknął wraz z nią, ale jakby mniej przekonująco, i z gardła wyrwał mu się cichy syk, gdy znalazł wyjątkowo słuszne miejsce, a ona przeorała mu paznokciami plecy. Jej jęk zagubił się w jego ustach, gdy wpił się w jej wargi z jeszcze większym zapałem; jego dłoń przyspieszyła ruchów, wpasowując się w rytm jej bioder, i Endire nabijała się na niego palce równie desperacko, jak on wydawał się próbować ją ukochać.

– Lyeiess… – szepnęła głosem pełnym sprzecznych emocji. – Rób tak dalej, kochany, a zrobię wszystko, co zech… cesz! Och, Matko Niebieska…

I wyprężona w perfekcyjny łuk, wciskając pierś w jego usta, Endire połknęła swój krzyk, zacisnęła pięść na ramieniu Lyeiessa i z jego kolejnym ruchem doszła; tak silnie, że jej całe ciało drżało, i tak rozkosznie, że uderzenia gorąca zalewały ją falami jedno po drugim. Gdy wróciła do siebie, Lyeiess obcałowywał ją od pępka do szyi, uśmiechając się nieco zbyt dumnie.

Endire z trudem odzyskała oddech i spod półprzymkniętych powiek spojrzała Lyeiessowi w oczy, uśmiechając się krzywo. – Choć zaraz pewnie poprosisz, żebym zabiła dla ciebie Thorlenthera…

Nagle jakby zimny powiew przeszedł przez sypialnię i Lyeiess odsunął się na centymetr, zawieszając wzrok na niczym w szczególności. Ale milczał.

– Lyeiess? – Endire z niepewnością położyła mu dłoń na policzku.

A po długiej chwili książę w końcu zogniskował na niej spojrzenie i zapytał: – Czy to byłaby istotnie taka zła rzecz?

Tym razem Endire uniosła się z pościeli i odwróciła do niego ramieniem, ze zmartwieniem zagryzając wargę. To było nieco zbyt poważne jak na jej gust. Nie dość, że spotykali się w sekrecie, by mogła zdradzać swojego męża, swojego króla, to jeszcze rozważali jego zabicie? I to jeszcze ona niby podrzuciła ów pomysł… Już i tak bała się, że Tholenther ich zabije, jeśli dowie się o ich romansie, ale gdyby dowiedział się o tym? Zostaliby oboje wtrąceni do lochu i brutalnie torturowani, aż sami prosiliby o rychłą śmierć.

Z drugiej strony, czego ona się spodziewała? Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak Lyeiess nienawidził Thorlenthera. Niby żartowała, ale czy to dlatego w ogóle o tym pomyślała? Wiedziała, że to właśnie Lyeiess chciał usłyszeć?

Dobrze wiedziała, któremu z nich powinna być posłuszna, ale któremu chciała być posłuszna?

Lyeiess bez słowa objął ją ramieniem i obsypał pocałunkami jej bark i łopatkę, czekając cierpliwie, aż znów będzie gotowa się do niego odezwać. Położyła dłoń na jego i pozwoliła sobie lekko się w niego wtulić; jego pieszczoty wzrosły w siłę.

Trudno było się nie zapomnieć w jego dotyku, i Endire wcale nie chciała się powstrzymywać. Cokolwiek znaczyła ta rozmowa sprzed chwili nie było w tej chwili istotne. Przyłożyła czoło do jego jasnych włosów, gdy on posyłał dreszcz za dreszczem po jej szyi, i mruknęła: – Porozmawiamy o tym później.

– Tak jest, moja pani – odrzekł cichym, ciepłym głosem, w którym mogłaby się szczęśliwie utopić. I zaraz jego dłonie były znów między jej nogami, a potem i sam on, a ona miała ręce owinięte wokół jego ramion i usta na jego szyi. Jego niskie jęki, pomruki wręcz, rozbrzmiewały w jej uchu z każdym jego ruchem, i Endire kochała je prawie tak bardzo, jak kochała jego.

Bogowie, jak ona go kochała.

W całym Ghaiakelu nie było magicznej mocy, która mogłaby ich teraz od siebie oderwać. Lyeiess zatapiał się w niej z taką desperacją, jakby chciał się z nią zlepić w jedność; Endire przyciągała go do siebie coraz bliżej, aż byli spleceni ze sobą niczym dwa bliźniacze drzewa. Gdyby mogli się ze sobą spoić, już dawno by to uczynili. Zimny powiew zaginął między ich rozpalonymi ciałami; pocałunki, którymi się wzajem obsypywali, paliły jak rozżarzone żelazo; każdy dotyk był śladem ognia na ich skórach. I niczym szalejące inferno, ich akt przepełniał zarówno trwogą, jak i zachwytem.

I tak jakby stali w samym środku płomieni, długo nie wytrzymali takiego tempa. Endire ledwie zauważyła, kiedy zaczęła szczytować, ale gdy Lyeiess z głośnym, ciężkim jękiem wbił się w nią z całą siłą, ból i rozkosz przerzuciły ją przez grzbiet tej błogiej fali aż nie zatopiła się cała w przyjemności i spełnieniu, i w szczęściu, i miłości, i w nim.

Lyeiess opadł ciężko na ukos na poduszki, a Endire jeszcze długo leżała, drżąca i wyczerpana, jakby zupełnie nie mogła się nawet ruszyć. Ale Lyeiess nie narzekał. Dopiero kiedy odzyskał na tyle sił, by i ją przyciągnąć do siebie, Endire wczołgała się na niego i spoczęła półżywa, ledwie zawijając jedną nogę w koce, a gdzie resztę jej pięknego ciała; milczała, odzyskując dech w piersi i nic już więcej nie mówiąc o Thorlentherze.

Ostatecznie więc nie porozmawiali o tym później. Ale gdy Endire, wtulona ciasno w pierś Lyeiessa, zapadła w niezmącony marami sen, on rozmyślał o lochach, magii, zaginionych i strwożonych nieludziach… i o królobójstwie.

poniedziałek, 27 kwietnia 2020

Boże Mój (Nikt x Nikt x Nikt / Bóg a Człowiek)

A Mężczyzna spostrzegł ciało me i wyciągnął dłoń swą; a ja ujęłam ją i poprowadziłam Go przez kwiecie wonne, i złożyłam Go na ciepłej ziemi. Słońce święte jaśniało na naszych nagich kształtach, a trawy ponad nami kołysały się na delikatnym wietrze. Wszystko było doskonałe; a najdoskonalszy – On i ciepły, delikatny, słodki uśmiech wypisany na obliczu Jego.

Wtedy położyłam się tam przy Nim i przybrałam Jego bliżej do siebie aż ciało me było w pełni dopasowane go Jego ciała; nasze ciepła rozeszły się i wzrosły, i splotły wzajem. Powitałam Go wszystkim, co miałam, zaprosiłam Jego całego do swego najgłębszego zakątka – a Mężczyzna brał wszystko, co dawałam, złaknion tej świętej ofiary; byliśmy oboje razem jednością, złączeni w całość naszą bliskością i promieniami boskiego słońca.

I wszystko było tak, jak zostało przewidziane.

Wtenczas, w szczycie tej uświęconej chwili, Bóg zestąpił z nieboskłonu wysokiego; a blask Boga oślepiał każdego, kto na Niego spojrzał, i Mężczyzna odwrócił wzrok w struchlałej pokorze, ale oczy me zapłonęły gdy spostrzegłam ognistą formę Boga, patrząc i widząc jak przemienia się w cielesną sylwetkę, która wtenczas ułożyła się na mojej… Ziemia zadrżała, podczas gdy dotyk Boga parzył niczym rozpalone do białości żelazo na mej najdelikatniejszej skórze; pieszczota Mężczyzny, nieustępliwa, nieprzerwana, jakby napędzana obecnością boską, doprowadziła mnie do samego szczytu – ale to oddech Boga, ledwie szept niczym wicher, który mnie poniósł, niczym Ikara, na nowe wysokości i w rozkosznej agonii roztrzaskał me śmiertelne ciało na gorących skałach.

Mężczyzna posiadł me ciało, ale Bóg posiadł me serce, me życie, mą duszę – acz umysł pozostał jednak zawsze mój. Wiedziałam w tej godzinie rozkoszy, że należeć będę do nich obu. I tak będzie na wieki; i wieki miną nim odpłacę Mężczyźnie za wszystko, co wziął; i cała wieczność nim odpłacę Bogowi za wszystko, co dał. Taki był nasz pakt, krwawa więź przypieczętowana tym, co przelano i rozdzielono: ja ofiarowałam się nieśmiertelnej mocy Boga, zaprzedałam swe serce, swe życie, swą duszę; przysięgłam że oddam wszystko, co zostanie zażądane, a Bóg przysiągł to samo. Miłość Mężczyzny będzie mi przynależeć i mi przynależeć będzie Mężczyzna, tak długo, jak Bóg przyzwoli, i będziemy szczęśliwi; i wszystko było tak, jak zostało przewidziane.

Kiedy pakt był przypieczętowany, podpisany i zaprzysiężony, Mężczyzna zbawił me ciało, a Bóg zbawił mą duszę, i zostałam wypełniona i dopełniona na sposoby, które nie wydawały się dotychczas możliwe; wtem ujrzałam wszystko to oczami Bogini Bliźniaczej: ciała, aury, umysły splecione, i więź wieczną między mężczyzną a kobietą a bogiem, i rytuał dokonany.

Na Jego czole złożyłam pocałunek z westchnięciem: - Proszę, boże mój…

środa, 18 marca 2020

[Fallout 4] Sen (Hancock x Aina)

Oto nadchodzi część trzecia "Maszyny", bo tak właśnie nazywa się seria z Ainą i Hancockiem, tylko że dotychczas się nie podzieliłam tą informacją...

(Nie chciało mi się edytować formatowania. Cierpcie.)


Powrót do poprzednich relacji był dla nich drogą przez mękę, która i tak jeszcze nie dobiegła końca. W jednej chwili zdawało się, że Aina mu wybaczyła, a w kolejnej odskakiwała jak oparzona, gdy ledwie dotknął jej ramienia. Rozmawiała z nim i podróżowała, oczywiście – ale nie było już między nimi tego, co odróżniało ich relację od tych, które miała z pozostałymi. Nickowi okazywała więcej ciepła.
Gdy Psochłap wyzdrowiał na tyle, żeby samemu chodzić, wyruszyli w powolną podróż do Sanktuarium. Hancock był przekonany, że chciała, by Psochłap spędził trochę czasu w bezpieczeństwie i spokoju – nie przewidział jednak, że Aina poprosi go, by został z nim. Twierdziła, że to dlatego, że jemu ufa najbardziej – ale on wiedział, że było wręcz przeciwnie i nie chciała go mieć przy sobie.
Instytut nie zamierzał, oczywiście, w żaden sposób angażować się w psią rekonwalescencję; ale gdy Ojciec poddał się już swojej chorobie i wyznaczył Ainę na swoją zastępczynię, ona skoczyła na jego pozycję jak lwica, widząc w niej jedyną drogę, by naprawić Psochłapa – a przy okazji warunki we Wspólnocie. Bywało, że mijały całe tygodnie, gdy jej w ogóle nie widywał, ale John nie ośmielił się narzekać. Zasłużył na takie traktowanie, i to z nawiązką.
Żeby zająć czymś czas i uciszyć ukłucia tęsknoty, poczucia winy i nienawiści do samego siebie, Hancock... no cóż, głównie ćpał, chociaż Psycho nie miał zamiaru dotykać już nigdy w życiu – albo ewentualnie zabierał swój muszkiet (tak, ten, który Aina mu ulepszyła) i pistolet plazmowy i wyruszał na coś, co w pół–żartach nazywał polowaniem, choć tak naprawdę tylko krążył wokół Sanktuarium szukając kłopotów. Psochłapa zostawiał wtedy przy budzie i prosił Codswortha, żeby miał na niego „oko”. Deacon patrzył na niego dziwnie za każdym razem, gdy go mijał na odchodnym, ale milczał. Nick i MacCready nie raczyli go żadnymi spojrzeniami, bo towarzyszyli Ainie w Instytucie. Cait kilka razy spytała, czy może iść z nim, ale Hancock nie po to szedł w dzicz, żeby mieć z kimś kontakt. Piper niezawodnie rzucała jakimś docinkiem; ale on nie odpowiadał jej ani słowem. Raz prychnął.
– Tym razem nie zapomnij zapiąć rozporka, jak skończysz z tym swoim kretoszczurem – rzuciła wtedy, machając wymownie dłonią. To jej się udało.
Zazwyczaj Hancock szwendał się po okolicy, mordując systematycznie wszystko, co mu się nawinęło, począwszy od radrakanów, przez radskorpiony i muchy mięsne, po okazjonalnego supermutanta. Ferale zabijał z bliska, intymnie i bezboleśnie, wmawiając sobie, że to dla ich dobra. Że nikt nie zasługuje na życie jako bezmyślna bestia. Bezskutecznie próbował nie myśleć o tym, że po ostatnich wydarzeniach stał się bliższy feralom niż kiedykolwiek; że doskonale wiedział, jak to jest; że zabijając je starał się zabić również tę część siebie. I budował odwagę, by w końcu sobie też strzelić w łeb.

Aina płakała każdego dnia. Zazwyczaj wieczorami, przed snem – czasem było z nią tak źle, że prosiła Nicka, żeby położył się przy niej i ją utulił, mimo że chłód jego powłok nie miał nic wspólnego z tym, jak niewspółmiernie ciepło było zwinąć się przy Hancocku... A potem płakała jeszcze bardziej. Nick w milczeniu głaskał ją po głowie.
Jej życie stało się równoważnią między bólem a tęsknotą. Od czasu do czasu ta druga obejmowała prowadzenie – przeważnie w chwilach, gdy Aina nie miała wiele innych rzeczy, którymi mogłaby zająć myśli. Ustanawiała nowe kierunki badań stacjom Instytutu albo rozpalała ognisko w drodze, albo wraz z Nickiem ścinali nadgorliwą faunę Wspólnoty, a jej mózg wracał do Hancocka. A potem przy najbliższej okazji pakowała manatki i wybierała się z powrotem do Sanktuarium. Nick nigdy nie spytał, co robiła, nie nagrodził jej żadnym komentarzem ani nawet nędznym prychnięciem, ale zawsze jakoś wiedział, kiedy czekać na nią przed teleporterem Instytutu albo na skraju obozu, już spakowanym i gotowym do drogi. RJ zwykle stał obok, zastanawiając się, o co chodzi tym razem.
To był dobry pomysł, zabrać ze sobą RJ-a. Aina oczywiście podróżowała z nim już kiedyś, nawet jeśli tylko przez chwilę, ale ostatecznie zostawiła go w Sanktuarium ze względu na jego umiejętności snajperskie. Uwiła mu snadne gniazdko na dachu jednego z domów przy rzece, wręczyła mu w pełni ulepszony karabin i ze świadomością i czystym sumieniem, że zostawia osadę w dobrych rękach, odchodziła dalej ratować Wspólnotę. RJ witał ją krótkim machnięciem ręki za każdym razem, gdy pojawiała się w zasięgu wzroku, ale zwykle na tym ich interakcje się kończyły. Teraz jednak, po tym, co wydarzyło się między nią i Hancockiem, gry słowne i dowcipy RJ-a były miłym dodatkiem do biurokracji i nienawistek Instytutu, długich wędrówek po Wspólnocie i nieco zbyt cichych nocy przy ognisku w dziczy, a jego celne strzały – do potyczek z zastępami bandytów czy kretoszczurów. Wyglądało również na to, że dzielił jej nienawiść do ferali, co tylko sprawiało, że jeszcze bardziej wydawał się jej lustrzanym odbiciem. Zaczynała wręcz żałować, że go kiedykolwiek zostawiła w Sanktuarium.
Jedynie Nick wydawał się niezadowolony z tego rozwoju wypadków, chociaż dalibóg nie wiedziała dlaczego. Podchodził do RJ-a z oziębłym dystansem, który czasem zahaczał wręcz o chamstwo, aż robiło się nieprzyjemnie. RJ nie odpowiadał mu niczym poza stoickim spokojem i ogólnie odnosił się do niego jak do każdego innego człowieka, ghula, synta czy innej istoty, którą napotykali, a która nie próbowała ich zabić, mimo że już któryś tydzień podróżowali razem. Aina nie miała sił tego rozwiązywać, więc na ten moment ignorowała ich niewypowiedziany impas i po prostu próbowała znajdować im inne zajęcia.
Tym razem było tak samo: Nick i RJ czekali na nią w gotowości, po czym nie odzywali się do siebie przez całą drogę do Sanktuarium, a Aina każdego dnia zastanawiała się, jak to możliwe, że Nick był w stanie przekazać RJ-owi, że znów ruszają, bez powiedzenia do niego ani słowa.
– Żebyście wy dwaj zdawali sobie sprawę z tego, jak dobrze ze sobą współpracujecie – rzuciła niby mimochodem któregoś razu, gdy znów napadła ich banda Strzelców i panowie poradzili sobie z nimi zanim ona zdołała choćby wyciągnąć i naładować broń. Nick prychnął i odwrócił wzrok. RJ wyszczerzył z dumą pociemniałe zęby.
W końcu jednak dotarli jakoś do Sanktuarium, mimo że przez problemy teleportera mieli do przejścia przynajmniej połowę Wspólnoty… ale się udało. Piper, popijająca Nuka-Colę przy barze i kompletnie ignorująca krzątającego się po domu Codswortha, uśmiechnęła się na widok Ainy.
– Witaj z powrotem w domu – rzuciła z cieniem rozbawienia w głosie. – Znudził ci się już Instytut?
– Żebyś wiedziała – odparła Aina. – Oni tylko albo nudzą, albo dobijają. Nie ma nic pomiędzy. Widziałaś Hancocka? – Zmusiła się, by wypowiedzieć jego imię normalnie, bez potykania się o sylaby i przepychania liter przez ściśnięte gardło. Chyba jej się nie udało, biorąc pod uwagę to, jak spojrzała na nią Piper.
– Wyszedł macać kretoszczury – powiedziała, a jej zwykły niby to pokpiewający, niby dumny uśmiech wrócił na jej usta. Aina gapiła się na nią bez zrozumienia przez dłuższą chwilę, aż w końcu Codsworth uratował sytuację:
– Panna Piper ma na myśli, że burmistrz Hancock poszedł na polowanie.
– Polowanie? – Co do diabła się wyprawia w tym miasteczku, jak mnie tu nie ma? – Gdzie?
– Nie wiem, gdzie dokładnie, mamo. Przez „polowanie” rozumie się, że burmistrz Hancock krąży w okolicy i pozbywa się monstrów, które inaczej zagrażałyby naszej pięknej osadzie.
– Hancock tak robi – dodał Nick. – Znaczy… zaczął to robić… – Odchrząknął, odwrócił wzrok – no, od niedawna.
Co? Do? Ch…? – Sam?!
– Burmistrz Hancock po wielokroć dawał wszystkim do zrozumienia, że nie życzy sobie towarzystwa, mamo. – Codsworth aż przekręcił drugie oko, żeby na nią spojrzeć. Trzecie dalej przyglądało się blatowi, który zapalczywie polerował. – Aczkolwiek istotnie, nie ma go tak jakby długo…
Aina poczuła uderzenie gorąca. Sama nie wiedziała dlaczego. Znaczy, wiedziała. Tylko że to nie miało zbytnio sensu. – Idę go poszukać – rzuciła, obracając się na pięcie. Nick przewrócił oczami i pognał za nią. RJ spojrzał na nich pytająco, gdy wyskoczyli z domu jak oparzeni.
– Idę z tobą, Aina – rzucił Nick. Bardziej brzmiało to jak stwierdzenie faktu niż sugestia czy oferta.
– Yy, nie. – Zrobiła jeszcze dwa kroki, zanim zdała sobie sprawę, że prawdopodobnie należy mu się jakieś wyjaśnienie i znów się obróciła. – Ty, Nick, potrzebuję, żebyś poszedł do Sturgesa i wziął od niego części zamienne, żeby cię trochę poskładać. Jesteś już wystarczająco poobijany i ostatnie, czego potrzebuję, to żebyś mi się rozpadł na misji ratunkowej. Żebym musiała was obu… – Nie dokończyła. Nie dała rady przecisnąć reszty zdania przez gardło. – Idź. Poradzę sobie. – Nick nie ruszył się z miejsca, więc machnęła na niego ręką. – RJ, ty weź proszę swój karabin i wskakuj na dach. – Wskazała palcem swój dom przez ramię, ale potem opuściła dłoń niepewnie. – Znaczy, jeszcze nie wiem, w którym kierunku pójdę. – Rozejrzała się jakby z konsternacją, zdając sobie doskonale sprawę, że wygląda jak zaszczute zwierzę. – Także jak uważasz. Ale potrzebuję zaplecza snajperskiego.
– Nie ma sprawy. – RJ wymienił spojrzenia z Nickiem, który wtedy wreszcie, nieco uspokojony – albo może tylko zniesmaczony, w końcu prawdopodobnie nie ufał RJ-owi wcale bardziej niż wspomnianym kretoszczurom – odszedł w kierunku warsztatu i biura radiowego. RJ z kolei poklepał Ainę po ramieniu i rozłożył swoją snajperkę. Aina westchnęła krótko. Jakby to miało dodać jej otuchy.
– Psochłap! – wrzasnęła na całą osadę, wskakując z powrotem do domu. Hancock musiał coś zostawić. Cokolwiek. Coś, czego dotykał, co mógł mieć na sobie, przy sobie… Kurwa, cokolwiek. Psochłap spotkał ją w progu, ku jej zaskoczeniu, i pokuśtykał za nią do sypialni. Mimo że szło mu całkiem sprawnie, Ainie i tak krajało się serce. A potem przyszły wspomnienia i musiała otrzeć twarz z łez, żeby w ogóle cokolwiek widzieć. W końcu jej wzrok padł na starą chustę, którą przestała nosić już chyba z pół roku temu, bo jak zrobiło się chłodno, to zrobiła sobie coś, co bardziej przypominało szalik, i mogłaby przysiąc, że schowała tę chustę do szuflady w komodzie… a jednak leżała teraz na brzegu łóżka. Boże. Co do diabła się wyprawia w tym miasteczku, jak jej tam nie ma?
W załamaniu chusty znalazła kawałek niepomylnie czerwonawego naskórka. Wolała nie myśleć, co Hancock musiał z nią robić, żeby zostawić w niej trochę siebie, ale w tej chwili mogłaby mu zrobić to samo w podzięce.
– Masz, Psochłap. – Podstawiła mu chustę pod nos. – Szukaj.
Psochłap usiadł, przekrzywił na nią głowę jak na idiotkę i szczeknął krótko.
– No przecież nie mn… Ten drugi zapach, Psochłap. – Delikatnie wyłuskała naskórek z materiału. – Tego szukaj.
Wtedy w końcu Psochłap załączył i wyskoczył z domu szybciej niż można by się spodziewać po trójłapym psie. Aina wybiegła za nim, ledwo dostrzegając jego znikający za rogiem ogon. Połową mózgu już skupiając się na tym, że zaraz będzie musiała pewnie przesadzić swój własny płotek, a potem nie zabić się na skarpie i nie rozjechać się jak cipa w strumieniu, machnęła RJ-owi ręką na dom. Kątem oka widziała, jak przytaknął, zanim jednym susem przesadziła płotek, zaczepiła się o niego bronią jak ostatnia idiotka, zjechała na tyłku po skarpie i dziękowała Bogu i nawet Atomowi, że miała kombinezon zapięty pod szyję, gdy wpadła z impetem do strumyka i zalała ją fala wody. Psochłap zatrzymał się na szczycie górki i rzucił jej pytające warknięcie przez ramię. Jak on mógł wciąż tak szybko biegać?

Zwłoki leżały u jej stóp. Co prawda jeszcze nie do końca zwłoki, Finn wciąż gdzieniegdzie drgał,  odzywało się rzężenie ciężkiego, umykającego oddechu, a oczy z całkiem przytomną nienawiścią wpatrywały się w burmistrza stojącego przy jego drugim boku; ale już lada moment. Aina podążyła za tym wzrokiem – ghul miał na wąskich, wypalonych przez radiację wargach coś w rodzaju poczciwego, ojcowskiego uśmiechu.
– No i po co to mówiłeś? Łamiesz mi tu serce – rzucił, a Aina z ciężkim trudem powstrzymała parsknięcie. Wyszczerzyła do burmistrza zęby. Może przejęłaby się bardziej tą spektakularną śmiercią Finna, może nawet byłaby zszokowana, przerażona, gdyby nie to, że sądząc po jego błądzącym wzroku pełnym nienawiści, była prawie pewna, że przy pierwszej okazji zaciągnąłby ją do najbliższego zaułka i bez wahania zgwałcił. Gdyby nie to, jak ją sparaliżowało to przeświadczenie i jego „No nie bądź taka. Raczej spodoba ci się to, co mam w ofercie”, pewnie sama by mu wbiła bagnet w to i owo.
– W porządku, siostro? – Hancock spojrzał prosto na nią i Aina przez moment nie mogła oderwać wzroku od jego całkiem czarnych oczu. To, jak powiedział „siostro” tym ochrypłym ghulowym głosem i jak przeszedł ją dreszcz, również nie pomagało. Aina zaczynała się poważnie o siebie martwić. – Nie możesz się powstrzymać, co? – dodał z lekkim uśmiechem i dopiero to wyrwało Ainę z... tamtego, cokolwiek to było.
Psochłap z zaciekawieniem obwąchiwał tężejącego trupa. Aina zawiesiła na nim wzrok jeszcze na ułamek sekundy, żeby nie było, że gapi się tylko na burmistrza. – Nie na co dzień odnajduję się w takiej sytuacji i widzę, jak kogoś mordują na moich oczach, i to w mojej obronie. Dziękuję. Nic mi nie jest.
– Dobrze. – Niby się uśmiechnął, ale zaraz spoważniał i Aina już nie wiedziała, co się działo w jego głowie. Za to aż za dobrze wiedziała, co się działo w jej i nie podobało jej się to. – Tylko nie pozwól, by ten incydent nadszarpnął twoje zdanie o naszej małej społeczności. Goodneighbor jest z ludu, dla ludu, czujesz to? – Jego to by chciała poczuć, wpadło jej do głowy. Dała sobie mentalnego kopa za takie pomysły. Hancock nawet nie był człowiekiem, na miłość boską. Skrzywiła się w myślach i dała sobie kolejnego kopa, zwłaszcza że Hancock właśnie mówił: – Wszyscy są mile widziani.
– „Z ludu, dla ludu”? O, braciszku... – wyrwało jej się, zanim zdążyła wpaść na to, że może należałoby trzymać sarkazm na wodzy chociaż przy tym pierwszym spotkaniu z burmistrzem, który właśnie dosłownie zasztyletował jednego ze swoich „podopiecznych” za to, że ten powiedział mu coś niemiłego. Hancock jednak tylko się zaśmiał i rzucił:
– Już wiem, że cię polubię. Po prostu uważaj to miasteczko za swój dom poza domem... Dopóki będziesz pamiętać, kto tu rządzi.
– Jasne. – Nie spodobał jej się ten ostatni tekst. Brzmiał zimno i jakoś tak... źle. Może wybryk Finna to nie był pierwszy raz, gdy Hancock musiał ostatnio bronić swojej pozycji?, zaczęła rozważać, a zaraz potem zastanawiać się, czemu ma taką potrzebę usprawiedliwiać gościa, którego dopiero co poznała. Hancock już odwracał się, by odejść, ale go zatrzymała: – Panie burmistrzu... A co z nim?
Hancock obrócił się i powiódł wzrokiem za jej dłonią do trupa. – No trochę szkoda Finna. Będzie nam go brakowało przy następnym ataku Supermutantów. – Ainą znów wstrząsnął dreszcz, tym razem na wspomnienie tych zielonych gigantów, których przed chwilą z ciężkim trudem i ledwością zgubiła w pokrętnych ruinach. – No cóż. Coś jeszcze mogę zrobić dla naszej nowo przybyłej?
Jakimś cudem mimo wszelkich przesłanek nie zabrzmiało to sarkastycznie ani wroko, ani jak „Zabiłem już dla ciebie człowieka, czego jeszcze ode mnie chcesz?” Aina nie mogła mu się nadziwić i chyba znowu milczała w zadumie przez dłuższy czas, bo Hancock powtórzył:
– Co mogę dla ciebie zrobić, siostro? Mój dom jest twoim domem. Moje miasto twoim miastem. – A to z kolei zabrzmiało wystarczająco poetycko, by spojrzała na niego z nowym, nieco przytomniejszym zaskoczeniem. – Wygląda na to, że kolejna osoba złapała się na moją olśniewającą osobowość. Po prostu powiedz, co ci w głowie siedzi.
– Ty... jesteś ghulem? – wypluła w końcu jak ostatnia idiotka, mimo że doskonale wiedziała, że odpowiedź brzmi „tak, kurwa”. Hancock jednak nie stracił rezonu. Nawet się nie zająknął.
– Ta jest. Podoba ci się ta twarz? Myślę, że nadaje mi coś w rodzaju seksownego wyglądu króla zombie. Prawdziwy hit wśród kobiet. – Aina rzuciła mu szczery, szeroki uśmiech uspokojonej osoby. Za wcześnie, jak się okazało. – Słuchaj. Sporo tu łazi takich napromieniowanych świrów jak ja, więc na przyszłość możesz chcieć sobie odpuścić takie pytania.
– Tak jest. Przepraszam.
– w porządku, bez spiny. Tylko mówię. – W tym momencie jakby się zorientował, że coś jest na rzeczy, czy może w końcu zauważył jej kombinezon z Krypty między połami płaszcza, bo spojrzał na nią nieco uważniej i spytał: – To jaka jest twoja historia?
– Zdecydowanie zbyt długa. A twoja?
– Mój ulubiony temat. Trafiłem do tego miasteczka gdzieś... Z dekadę temu? Miałem wtedy jeszcze gładką skórę. – Aina próbowała go sobie zwizualizować jako człowieka, ale jej wyobraźnia tak daleko nie sięgała. – I jak robiłem z siebie filar tej społeczności, zdarzały mi się te... jakby... momenty szaleństwa... Byłem młody... Wszystkie chemy jakie mogłem znaleźć, im bardziej egzotyczne, tym lepiej. W końcu trafiłem na taki eksperymentalny narkotyk radiacyjny. Jedyny, ostatni w swoim rodzaju i tylko jedna dawka. O, w mordę, haj był tak tego wart... Jasne, żyję teraz ze skutkami ubocznymi, ale hej, czego nie kochać w nieśmiertelności?
Aina mrugnęła z zaskoczeniem. Zdecydowanie za dużo ją dziwiło w tym czł... mężczyźnie. – Jesteś nieśmiertelny?
– No... nie do końca. Ghule po prostu starzeją się bardzo, bardzo wolno. Coś z radiacją może? Kto tam wie.
– Ale... Boże. Nie bałeś się, że zginiesz?
– Lubię myśleć o Śmierci jak o haju ostatecznym. Kiedy nastąpi, będę zbyt zajęty euforią, żeby czegokolwiek żałować.
Z jakiegoś powodu zabrzmiało to do głębi niepokojąco. Tak jak powiadał niegdyś Nate: ludzie, którzy nie boją się śmierci, to najniebezpieczniejsze sukinsyny na świecie. – Łał, Hancock – odparła zamiast tego (chociaż tamto też by mu się pewnie spodobało) – piekielny z ciebie ryzykant.
Hancock wyszczerzył zęby, jakby to był najlepszy komplement, jaki kiedykolwiek usłyszał. – Ma się tylko jedno życie, czemu nie spróbować wszystkiego? – rzucił, a potem omiótł ją od góry do dołu takim spojrzeniem, że Ainę przeszedł kolejny dreszcz. Przyjemny dreszcz. Co było z nią nie tak?! – W każdym razie, potrzebujesz czegoś jeszcze?
– Powiedz mi coś więcej o tym twoim miasteczku.
– Chodzi o ludzi, rozumiesz? To świry, wyrzutki i wichrzyciele, i za to ich kocham. Każdy tu żyje swoim życiem, na swój sposób. Żadnej krytyki ani osądów.
– Poza tym tutaj. – Aina wskazała przez ramię wciąż leżącego na placu trupa.
– Cóż, nie cierpię, jak ktoś wmawia innym, jak mają żyć, a Finn już sobie zbierał od jakiegoś czasu.
Raczej nie cierpisz, jak ktoś podważa twój autorytet, pomyślała, ale z oczywistych powodów nie powiedziała tego głośno; zwłaszcza że jakaś inna część jej mózgu zaczęła sugerować, że też by tak robiła, gdyby miała nawet krztynę mniej samokontroli. Albo resztek moralności.
Przez chwilę oboje w zamyśleniu patrzyli na zwłoki, aż w końcu Hancock przeniósł wzrok z powrotem na nią. – No ale. Coś jeszcze?
– Właściwie to przydałaby mi się jakaś praca. – Aina nie była tak do końca pewna, czy biznes z tym mężczyzną to najmądrzejszy z jej pomysłów, ale między innymi w tym tkwił jej problem: że mówiła rzeczy, zanim się dobrze nad nimi zastanowiła. Miała nieprzyjemne uczucie, że zaraz dostanie rozkaz zamordowania kogoś jeszcze.
– Praca, hm? – Hancock znów omiótł ją wzrokiem, tym razem bardziej krytycznie i z jakiegoś powodu ten wzrok nie powodował u niej takiego emocjonującego dyskomfortu jak tamten poprzedni. – Wiesz co? Potrzebuję rekonesansu. Chodzą dziwne słuchy o takim miejscu, Galerii Pickmana. To terytorium bandytów, ale ostatnio są cicho. Tak niezręcznie jak po kiepskim stosunku cicho. – Aina nie zdołała powstrzymać parsknięcia, a Hancock dumnego uśmiechu. – Zobacz, co się tam dzieje i daj mi znać.
Potem Aina wynegocjowała od niego trzysta kapsli tak, że jeszcze się cieszył, i tak zaczęła się jej przygoda z Hancockiem. Przy każdym kolejnym spotkaniu coraz bardziej podobał jej się jego styl (albo on, jak podpowiadały jej jajniki) i coraz mniej pamiętała, dlaczego miała z nim problem na początku. Wcale nie był morderczym maniakiem. Po prostu podchodził do niesprawiedliwości i ludzi, którzy ją rozsiewali, jak do chwastów, które należało bezwzględnie wyplenić. Dość szybko stało się oczywiste, że Hancock miał swoje metody i swój kod moralny, którego jednak przestrzegał z pewnym tragikomicznym honorem; że u podłoża tych wszystkich zapędów leżała jedynie nieprzemożna chęć pomocy tym, którzy całe życie mieli pod górkę. Aina nie mogła tylko zrozumieć, dlaczego to było tak dla niego ważne. Z tego, czego dotychczas się dowiedziała, nie wyglądało na to, by sam był kiedyś w takiej sytuacji i chciał oszczędzić innym tego losu. Nie, to było coś innego...
Przy okazji coraz trudniej było jej też walczyć z dreszczami i jednoznacznymi uderzeniami gorąca. Nie mogła tego pojąć. Przecież wciąż kochała Nate’a. Wciąż od czasu do czasu opłakiwała wieczorami jego stratę. Hancock jednak sprawiał nie tyle, że zapominała o mężu, co że nagle w jego charyzmatycznej obecności zwykłe fizyczne potrzeby stawały się znacznie ważniejsze. A jego „Jak tam mój mały skaut?”, gdy wróciła z Galerii, z jakiegoś powodu przepełniło ją nieznośnym ciepłem pochodzącym z podbrzusza, którego jeszcze długo nie mogła się pozbyć.
I tak minęło parę tygodni; Hancock nie miał dla niej już więcej zadań, przynajmniej do czasu aż Kent Connelly nie wciągnął jej w ten cały durny biznes ze Srebrnym Fantomem. Aina nawet nie próbowała udawać przed Hancockiem, że to nie ona nosi ten kostium, głównie dlatego, że rozpoznał ją od razu. Co nie było takie trudne, biorąc pod uwagę to, że ani naciągnięta na twarz chusta, ani kapelusz nie mogły zakryć wyraźnej i charakterystycznej blizny między oczami, którą kiedyś zafundował jej Nate, kiedy obudził się zdezorientowany z koszmaru i myśląc, że Aina to wrogi żołnierz, rozstrzaskał jej twarz o zagłówek łóżka. Ta blizna należała teraz do niewielu rzeczy, które jej jeszcze po nim zostały. I dlatego od progu usłyszała:
– Och, to ty. – Hancock popatrzył na nią z czymś w rodzaju pobłażliwego uśmiechu i zupełnie niezaskoczonym głosem kontynuował: – Ze wszystkich ludzi, ty w kostiumie superbohatera?
– A ty jesteś mniej więcej ostatnią osobą na świecie, która może mnie krytykować w tej kwestii, Hancock – odparła, szczerząc zęby i wskazując na jego własny ubiór.
– Mówiłem ci, tu nie ma żadnej krytyki. Wyglądasz rozkosznie.
Aina włączyła swój superbohaterski głos. – Twe poufałe słowa nie przyćmią chwały Srebrnego Fantoma!
Hancock parsknął śmiechem. – Jak powiedziałem, rozkoszna.
Aina postanowiła wmówić sobie, że to z tego samego powodu jego twarz rozjaśnił uśmiech, gdy później wtoczyła się do jego „gabinetu” w Old State House z Kentem pod pachą i od progu rzuciła wesoło:
– Zrobione. Sinjin nie żyje.
– Sama jak palec pozbyłaś się wielkiego, złego Sinjina. Hm. Możemy kroczyć po tej linie wolności jeszcze jeden dzień. Weź to, za kłopot. – Ale kiedy Aina wyciągnęła rękę, by wziąć od niego kapsle, spod rękawa pokazał się kwitnący siniak, którego się nabawiła, szarpiąc się z jednym bandytą o jego maczetę. Hancock zmarszczył nagie brwi. Dopiero wtedy przyjrzał jej się dokładniej i jakby pytająco.
– No cóż, przedrzeć się przez hordę bandytów to nie do końca bułka z masłem dla jednej kobiety i psa. – Aina na dowód pokazała mu jeszcze gojącą się ranę po karabinowym kalibrze i parę bardziej dorodnych sińców.
Hancock wydał z siebie coś pomiędzy pomrukiem a współczującym syknięciem. – Mocno oberwałaś?
– Tu i tam. Nic, czego by nie naprawiło kilka Stimpaków i Med-X, no i krótka wizyta u lekarza w Diamond City.
– Dobrze. Byłbym bardzo niepocieszony, gdyby coś się stało mojej ulubionej freelancerce.
Kentowi żuchwa opadła, ale żadne z nich nie zwróciło na niego uwagi.
– Chyba ulubionej babie na posyłki – odburknęła Aina uszczypliwie, ale szybko się zreflektowała: – Przepraszam. Przez Med-X robię się zgryźliwa.
– Jakoś to zniosę. – Hancock jakby ukradkiem puścił jej oczko, a Aina prawie zemdlała, kiedy krew jej uderzyła do poobijanej głowy.
– On wie, kim naprawdę jesteś?! – wykrzyknął nagle Kent, wyraźnie dopiero co odnalazłszy język w gębie.
– Oczywiście – ze spokojem odparł Hancock. – W tym mieście nic się przede mną nie ukryje. Skąd ta mina? Dostałeś to, czego chciałeś.
– Torturowano mnie. Prawie zginąłem. – Głos Kenta był pełen zawodu. – Jest zupełnie inaczej niż w słuchowiskach.
– Hej, kogo nie torturowano od czasu do czasu? – rzucił Hancock ku niezbyt krytemu rozbawieniu Ainy. – Ceną za postawienie wyzwania Tyranowi zawsze jest trochę blizn. Wystarczy spojrzeć na naszego Srebrnego Fantoma. – Znów rzucił jej wdzięczny uśmiech, pod wpływem którego uniosło się w niej jakieś ciepło. – Weź się w garść, stary. Goodneighbor jest odrobinę bezpieczniejsze dzięki wam obojgu.
Teraz Aina się uśmiechnęła, i to prawie ze wzruszeniem. Nikt nie mógłby powiedzieć tego lepiej. Kent jednak spojrzał na nią, a w jego oczach wciąż czaiło się zwątpienie i nieszczęście. Czy był sens wystawiać go na niebezpieczeństwo?
– Hancock ma rację – powiedziała, a ten obdarzył ją tak zachwyconym spojrzeniem, że nie umiała tego opisać. – Ale wciąż... Lepiej, żebyś trzymał się z dala od akcji.
– Nie musisz mi dwa razy powtarzać. – Kent, przytaknął, wyraźnie uspokojony, obiecał jej się jeszcze odwdzięczyć, gdy wyzdrowieje, i wyszedł.
– Nie musiałaś tego robić – rzucił Hancock prawie że mimochodem. – Kent mógłby ci się przydać.
Aina pokręciła głową. – Zamarł, Hancock. Jak przekonałam Sinjina, żeby zabił najpierw mnie, a nie jego. – Hancock syknął, ale nie potrafiła stwierdzić, czy doceniał jej brawurę, czy ubolewał nad jej losem. – Po prostu zamarł. Kule latają wszędzie wokół, wrzaski, fragmenty czaszek... A ten stoi. Uwierz mi, to cud, że jeszcze żyje. Lepiej, żeby nie było już takiej sytuacji.
– Masz rację – przyznał, po czym westchnął niezobowiązująco: – Cóż, nie wszyscy nadają się do takiego życia. – I, usiadłszy ciężko na kanapie i sięgając po Lot: – Co powiesz na parę buszków na ucementowanie przyjaźni?
Aina uniosła brew. – Żartujesz, nie?
– Nigdy nie żartuję na temat buszków – odparł, a gdy Aina rzuciła mu powątpiewające spojrzenie, dodał: – No, miej litość. Fahr poszła zająć się... czymś tam i smutno mi samemu. – Już z inhalatorem w ręku, spojrzał na nią prawie że błagalnie. Aina parsknęła.
– Nie, Hancock. Dla mnie chemy to tylko w razie potrzeby, a nie rekreacyjnie. Z alkoholem zresztą podobnie. – Na wszelki wypadek nie wspomniała o tym, że już była uzależniona i od Wygrzewu, i od wódki.
Hancock uniósł na nią brew z zaskoczeniem, ale potem lekko przytaknął. – Nie no, respektuję twój wybór. Ale szklaneczkę ze mną wypijesz, co? – I nie czekając na jej odpowiedź zaczął nalewać whisky. Teraz Aina westchnęła, ale usiadła przy nim i przyjęła kubek.
Ze szklaneczki oczywiście szybko zrobiły się trzy, a dla Hancocka pięć. Aina była gotowa odmawiać mu kolejnej, ale on, zupełnie jakby wiedział, że prawie nic dzisiaj nie jadła, nawet nie proponował. Pijąc, żartowali sobie i rozmawiali – o tyle, o ile, bo ona ze zmęczenia średnio była w stanie tworzyć pełnoprawne zdania, a Hancock jakoś tak zgrabnie unikał wszelkich co ciekawszych tematów. Na przykład, gdy zapytała, dlaczego tak mu zależy na pomaganiu ludziom, odpowiedział tylko: „Bo ktoś musi” i uznał kwestię za zamkniętą.
– a ty? – spytał w którymś momencie. – Jak to się stało, że mieszkanka Krypty tak dobrze... Jak ja to powiedziałem? Nadaje się do takiego życia?
Aina prychnęła. – No bo musi. – Dała Hancockowi szansę, by się zaśmiał, ale jej nie wykorzystał. Zamiast tego tylko dalej patrzył na nią wyczekująco, aż Aina, już wstawiona na tyle, że nie widziała powodu, by ukrywać prawdę, odparła: - Mieszkanka Krypty to trochę za dużo powiedziane. Tylko ja przeżyłam. Mój mąż... Zginął na moich oczach, kiedy próbował ich powstrzymać... kiedy zabierali naszego synka. – Znów ścisnęło jej się gardło, więc odchrząknęła. Przełknęła łzy. Jeszcze kilka razy i będzie w stanie o tym mówić bez rozpadania się na części.
– Cholera. Musi być ciężko. Masz jeszcze trochę. – Hancock wlał jej jeszcze pół porcji whisky, bardziej chyba symbolicznie. Wyraźnie nie wiedział, co powiedzieć. – Jak byłaś w Diamond City, rozmawiałaś może z Nickiem Valentine’em?
– Jeszcze nie. – Aina wychyliła kubek jednym duszkiem. – Z jednej strony wiem, że nie ma na co czekać, ale z drugiej... Boję się tego, czego mogłabym się dowiedzieć. Że już go nie ma. Że go wywieźli. Że go zabili. Że nigdy go już nie zob... – Kolejna sylaba uwięzła jej w gardle tak mocno, że aż się rozkasłała. Otarła łzy, które tylko częściowo wycisnęła przepona.
– Rozumiem. – Hancock poklepał ją po plecach, a potem nagle wstał i odszedł. Rozejrzała się z zaskoczeniem, ale on tylko podał jej wodę z szafki. Przez lekką mgłę poalkoholową przebił się klin wdzięczności, a razem z nim znów to wszechogarniające ciepło. Poczuła, że się czerwieni. Miała nieprzemożną nadzieję, że Hancock zrzuci to na karb alkoholu.
On chyba jednak w ogóle nie zwrócił na to uwagi albo postanowił to miłosiernie zignorować, bo kontynuował: – Słuchaj, jeśli ci to pomoże podjąć decyzję, to znam Nicka. To dobry przyjaciel. I zapewniam cię, że cokolwiek się nie stało z twoim synem...
– Shaunem – wtrąciła z irracjonalną złością, ale Hancock zdawał się rozumieć, że nie była nakierowana na niego.
– Cokolwiek nie stało się z Shaunem, Nick to odkryje. To naprawdę kawał detektywa. Dosłownie.
– Co? Jak to dosłownie?
– No, Nick stracił parę mniej zasadniczych części... – Aina postanowiła nie wnikać, więc udała, że wie, o czym mowa. – Ale zapewniam cię, że detektywizm ma na miejscu. W całej Wspólnocie nie ma nikogo, kto mógłby ci bardziej pomóc. Serio, idź do niego przy najbliższej okazji. Nie ma się czego bać.
Przytaknęła bez słowa. Zawiesiła wzrok na Psochłapie, który znalazł sobie wygodne miejsce na podłodze i zwinął się w kłębek do snu. Kręgosłup ją bolał; może dlatego, że wyrżnęła nim o kant skrzyni podczas walki z Sinjinem? w każdym razie, niewygodnie było tak siedzieć z łokciami opartymi o kolana, więc wzięła sobie poduszkę, po czym położyła bezczelnie ją i głowę na kościstych kolanach Hancocka, zanim w ogóle dotarło do niej, co robi. Hancockowi jednak to najwyraźniej nie przeszkadzało, bo tylko przewiesił dłoń przez jej ramię i zaczął niezobowiązująco opowiadać głupie historie z Goodneighbor. Na przykład jak czasem dyskutuje z tułaczami na ulicy. Albo jak Irma z Zakamarka Pamięci nigdy nie mogła już spojrzeć mu w twarz bez zająknięcia się po tym, jak skorzystał z jej usług. Albo jak próbował poderwać Magnolię w Trzeciej Szynie, a ona spytała się go prosto z mostu, czy ją wywali na zbity pysk, jeśli mu odmówi.
– Więc powiedziałem: „Nie, oczywiście, że nie”, bo przecież musiałbym być potworem, nie? a ona bez słowa po prostu odwróciła się i wróciła na scenę, i wiesz, co zaczęła śpiewać? „Good Neighbor”. – Roześmiał się. – Och, myślałem, że padnę. Co za kobieta.
Aina postanowiła uprzejmie nie mówić mu, że Magnolia zabrała do swojego pokoju w Hotelu Rexford jeszcze tego samego wieczoru, którego się poznały. Lepiej, żeby nie wiedział. Chociaż, może przynajmniej miałby jakieś wyjaśnienie. Z drugiej strony, oczy zaczęły jej się same zamykać, i nawet gdyby chciała, nie byłaby w stanie mu wiele powiedzieć.
– A ty? – spytał akurat w tym momencie. – Gdzie sypiasz, jak jesteś w naszym skromnym miasteczku? Wynajęłaś sobie pokój w Rexfordzie, czy...?
– Mm, nie... – mruknęła, z trudem klecąc słowa. – Tam jest... jeden taki, którego znam... jeszcze sprzed wojny i... Rany. Koszmar. – A potem dotarło do niej, co powiedziała, i utkwiła szeroko otwarte oczy w rzeźbionym brzegu stołu, ale Hancock, dzięki Bogu, nie podjął tematu. – Więc po prostu... Ym, jest taki zrujnowany budynek, yy, na północ stąd... Niewiele w nim zostało, ale łóżko się znalazło. Także jak już muszę gdzieś tu zatrzymać się na noc, to tam.
– Nikt ci tam nie przeszkadza? – spytał ze słyszalnym zdziwieniem.
– Nie no, czasem się nawinie jakieś robactwo albo bandyci próbują do mnie strzelać z drugiego budynku, ale... Wiesz. Na czymś trzeba ćwiczyć. A dojście tam jest tak zawiłe, że chyba nikomu poza mną się nie chce.
– Mhm, mhm... No to śpij. – Podniósł się, delikatnie układając jej głowę z poduszką na poręczy kanapy, i nawet przykrył ją jakimś kocem, który skądś jakoś wyczarował, a Aina nawet przez moment nie poddała tego w wątpliwość. 
...Płacz. Ciemno.
Co się dzieje?
Aina unosi głowę znad kołyski. Shaun płacze, ale ona zostawia go samego i wychodzi na ciemny, długi korytarz. Na ścianach błyskają słabo pomarańczowe i czerwone światła Krypty. Wlecze się metalowymi tunelami, dusi się, nie może znaleźć drogi, chociaż nawet nie wie, dokąd idzie. Terminal ciągle się zawiesza. Nie może znaleźć opcji. Musi się dać. Musi przywrócić właściwy program. Musi wszystkich uratować. Nie chce być sama. Tak bardzo nie chce być sama... Ze wszystkich stron słyszy jęki umierających. Słyszy, jak duszą się przez sen. Dziecko płacze. Chłód... Chłód przenika do samych kości. Huk wystrzału. A potem nic, potem nic, potem nic... Tylko zniekształcona przez radiację twarz Nate’a i huk wybuchu.
Aina zerwała się jak oparzona. Chyba nawet krzyknęła, albo może tylko sapnęła z przerażenia, które ją nagle ogarnęło. Tego snu jeszcze nie miała, choć ociekał przebłyskami z jej poprzednich koszmarów. Nie wiedziała, czy to zmiana na lepsze.
A kiedy spadła jej trochę adrenalina, a przekonanie, że fala uderzeniowa oderwała jej głowę, odeszło w zapomnienie, dopiero wtedy dotarł do niej głos Hancocka, który siedział obok, trzymał ją za rękę i mówił:
– Już dobrze. Nic się nie dzieje. Jesteś bezpieczna. – A gdy spojrzała na niego z jakimś względnym zrozumieniem w oczach, dodał: – No, idź dalej spać... – i pomógł jej się znów ułożyć. Aina zapadła w bezsenną ciemność, kiedy tylko jej głowa dotknęła poduszki.
Było już rano, sądząc po snopach światła przesączających się pod jej powiekami, kiedy krótkie szczeknięcie Psochłapa wyrwało ją z głębokiego snu. Oczu jeszcze nie mogła otworzyć, rzęsy wydawały się być pokryte ołowiem, ale słyszała szczęk zapalniczki i syk ognia, gdy Hancock zapalał papierosa. Minęła chwila ciszy, a potem odezwał się głos Fahrenheit:
– Co ona tutaj robi?
Hancock wypuścił dym i odparł: – Śpi, nie widać?

Las rozbrzmiewał asymetrycznym drałowaniem łap Psochłapa i równomiernymi, mokrymi uderzeniami jej ciężkich butów o wilgotną ziemię. Karabin ciążył jej na ramieniu, stopy ślizgały się po luźnym gruncie, gdy wspinała się za Psochłapem po zboczu. Powietrze pachniało chłodem, wpychając się do jej płuc wraz z płytkim oddechem. Pagórek za pagórkiem rozciągał się przed nią widok okolicy, w którą nigdy wcześniej się nie zapuszczała. Nawet nie wiedziała, że tu tyle skalistych stoków pełnych niewielkich jamek i uskoków; a jednak w okolicy nie było widać ani jednego kretoszczura. Gdzieniegdzie zostały fragmenty wyraźnie powojennych płotów, a w oddali majaczył metalowy szałas, ale nie spotkała ani żywej duszy. Nie mogła tego pojąć.
Aż nagle Psochłap warknął z cicha i przypadł do ziemi, zbliżając się do niewielkiego, urwistego zbocza. Aina przykucnęła obok niego i załadowała karabin. Serce waliło jej w piersi, oddech jakoś nie chciał się uspokoić. Wmawiała sobie, że to tylko dlatego, że właśnie przebiegła kawał drogi, a nie z przerażenia. Psochłap dalej warczał. Aina wyjrzała zza skarpy, przyłożyła oko do lunety... I zobaczyła Szpona Śmierci patrolującego okolicę jak co najmniej pies pasterski.
W pierwszej chwili pomyślała, że kawał drogi sobie, ale ten Szpon jest zdecydowanie za blisko Sanktuarium. Że powinna przyjść tu z Cait i RJ-em, i może jeszcze Danse’em tak na wszelki wypadek, i go upolować... Ale potem dotarło do niej, że warkoty i piski, które Psochłap z siebie wydawał, nie do końca brzmiały jak: „Mamo, wyczułem wroga”, a bardziej jak... „Mamo, znalazłem”.
Ale przecież to niemożliwe. Nie. Na pewno nie. Z drugiej strony, od kiedy zna Psochłapa, jeszcze mu się nie zdarzyło tak pomylić. A przecież z powodzeniem wywęszył Kellogga mimo że trop był stary, a odległość ogromna. Tak więc czy to ona źle interepretuje jego sygnały, czy... czy Hancock naprawdę gdzieś tam jest? a jeśli tak, to czy jest jeszcze sens go wyciągać? Natychmiast znienawidziła się za tę myśl. Nawet jeśli nie żył, nie mogła go tak zostawić. A może jednak jakimś cudem...? a jeśli nie — ma mu pozwolić zgnić w jakiejś rozpadlinie albo zostać pożartym przez dzikie psy jak ochłap padliny?
Nie. Nie mogła tego zrobić mężczyźnie, którego kochała. Bo go kochała, zdała sobie nagle sprawę z uczuciem bliskim oberwaniu prosto w twarz mini-atomówką. Nigdy nie przestała go kochać. Nawet kiedy tęskniła za Nate’em. Nawet kiedy się kłócili. Nawet... Nawet kiedy ją zgwałcił. Jakkolwiek nie próbowała, nie mogła przestać go kochać nawet kiedy chciała.
I jakkolwiek by nie chciała, nie mogła go teraz zostawić na pastwę losu i miłosierdzie Szpona Śmierci. Tyle że wcale nie chciała. Każdy płytki, przerażony oddech, każde desperackie uderzenie rozszalałego serca, każdy atom w jej ciele pragnął skoczyć tam na łeb, na szyję i wyciągnąć swojego kochanka wprost spod nosa potwora. I gdyby nie to, że pewnie sama by wtedy skończyła jako kotlet mielony, to już dawno zbiegałaby po stoku na dół.
Myśl, żeby może pobiec po pomoc, przemknęła jej przez głowę, a zaraz za nią świadomość, że nie ma na to czasu. Jeśli Hancock rzeczywiście jeszcze żyje, to świetnie, ale dalej nie wiadomo, ile już tam leży, czy się przypadkiem nie wykrwawia albo czy Szpon, teraz spokojnie dreptający po małej dolince i z zainteresowaniem zaglądający pod kamienie, nie postanowi sobie nagle o nim przypomnieć. Aina zagryzła wargę z niepokojem. Nigdy wcześniej nie walczyła ze Szponem Śmierci całkiem sama. A do tego w pobliżu nie było widać żadnych zakamarków wystarczająco dużych, żeby zmieściła się tam z karabinem, ale na tyle małych, żeby Szpon nie mógł się do niej dobrać. Nie było żadnych sztuczek ani asów w rękawie. Tylko ona i dorodny samiec Szpona Śmierci.
Uniosła karabin w drżących dłoniach i przyłożyła oko do lunety. W dolince nie doszukała się niczego poza obgryzionymi, wyschniętymi kośćmi poprzednich ofiar Szpona. Ani śladu Hancocka czy choćby jakichś pozostałości, nawet głupiego skrawka koszuli. Nic. Aina wzięła głębszy oddech i przełknęła ślinę. Boże, Psochłap, obyś się tylko nie mylił...
Poczuła na boku dotyk miękkiego futra, kiedy pies przenosił się między nią a Szpona, a potem patrzył na nią wyczekująco, aż wystrzeli i ruszą do walki. Aina spojrzała mu w pysk. Nie było po nim widać nawet śladu zmęczenia, kiedy tak wpatrywał się w nią jak w obrazek. W jego oczach błyskała tylko lojalność, determinacja i jego nieprzeciętna inteligencja. I to wystarczyło, by wiedziała, że Psochłap miał szczery zamiar skoczyć temu Szponowi do gardła, żeby tylko nie pozwolić mu jej dorwać. A potem jej wzrok spadł do zabandażowanego kikuta jego łapy i Aina westchnęła ponownie. Nie mogła mu na to pozwolić. Nie miała zamiaru patrzeć, jak traci dla niej życie... Albo jeszcze jedną część siebie. Nie zniosłaby kolejnej straty.
Więc powoli i ostrożnie odprowadziła psa na bok i schowawszy go nieco dalej za zgrupowaniem wystających kamieni, kazała mu warować, zanim podkradła się znów do swojej poprzedniej pozycji przy skarpie. Szpon nic z tego nie zauważył, zajęty wydłubywaniem czegoś z jakiejś starej muszli. Aina wzięła głębszy oddech. Nie lubiła pakować się do walki bez dobrego planu, ale akurat teraz żadnego innego planu nie było. Żadnych sztuczek ani asów. Tylko ona i Szpon.
Znów drżącymi rękami uniosła karabin. Oparła lufę o skarpę, żeby mieć chociaż cień szansy na trafienie. Jeśli przestrzeliłaby mu kolano... może nie zdążyłby do niej dobiec. Ale akurat z jej miejsca nie miała widoku nawet na nogi Szpona. Westchnęła, unosząc celownik. Boże, Boże, Boże... Oby Hancock tam był.
Wystrzał rozbrzmiał echem między ścianami dolinki, przyciągając uwagę Szpona, i ten ułamek ułamka sekundy, w którym leciała kula, wystarczył, by Szpon obrócił głowę o ćwierć cala i pocisk oderwał mu jedynie kawałek rogu. Aina instynktownie przypadła do ziemi, zanim zdołała zastanowić się, co robi, albo przypomnieć sobie, że jej karabin jest automatyczny i że mogła prawie natychmiast posłać kolejną kulkę prosto w oko Szpona. Ale teraz było już za późno. Ryk, mrożący krew w żyłach wrzask bólu i wściekłości, przetoczył się nad jej głową, a potem ciężkie tupnięcia zaczęły dudnić jej w przyciśniętym do skarpy uchu. Każde z nich wydawało się zajmować długie minuty, ale Aina wiedziała, że to tylko złudzenie. Odłożyła snajperkę najciszej, jak mogła, po czym gorączkowo, trzęsącymi się rękami, zaczęła odpinać pas przytrzymujący jej strzelbę powtarzalną na plecach. Dudnienie rozbrzmiewało nieprzerwanie, coraz bliżej i bliżej. Parę nabojów wypadło jej spomiędzy niepewnych palców, kiedy ładowała broń. Pff. Broń. Taki z niej obrońca.
Mimo najszczerszych chęci, nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz była tak przerażona.
Kiedy tylko Szpon wychynął zza skarpy, Aina ścisnęła spust, a strzelba splunęła śrutem prosto w jego pierś, ale poza lekkim odrzutem nie zrobiło to na nim większego wrażenia. Mimo to przystanął i ryknął, niemal rozrywając jej bębenki. Aina ledwo panowała nad swoimi kolanami, ale zdołała wykorzystać tę chwilę, żeby zerwać się z ziemi i jeszcze raz unieść strzelbę, jednocześnie cofając się na oślep, żeby oddalić się jak najbardziej, póki jeszcze mogła. Odstrzel mu nogi, przeszło jej przez myśl, ale gdy Szpon ruszył, znów bezmyślnie strzeliła mu w tułów, i jeszcze raz, i jeszcze. Nawet nie zauważyła, kiedy zaczęła krzyczeć, jakby to miało go odstraszyć skuteczniej niż ciągłe wystrzały i kilogramy śrutu, które w niego pakowała. Miała w kieszeni dwie breneki na czarną godzinę, ale wolała zachować je na bardziej pewny strzał. Poza tym, i tak nie miała czasu teraz przeładowywać, nie kiedy prawie biegła tyłem, tylko o włos umykając przed pędzącym jak pociąg potworem, raz po raz wyrzucającym ku niej ostre jak brzytwy szpony.
Aż w końcu stało się nieuknione – potknęła się o jakiś kamień czy inne gówno, lądując z impetem na twardej glebie. Szpon już był na niej, a strzelba leżąca przy jej obolałej dłoni nagle wydawała się zrobiona z czystego ołowiu. I kiedy Aina już żegnała się z życiem, światem i całą resztą, Szpon nagle obrócił się z wręcz zaskoczonym warknięciem. Z tyłu, Psochłap, kompletnie ignorując jej rozkazy, wbił kły w łydkę Szpona po same dziąsła i szarpał tak zapamiętale, że ogromną bestią aż kiwało na boki. Aina mogłaby go ucałować, gdyby nie to, że była właśnie troszkę zajęta.
Miała jeszcze jeden pocisk w lufie. Nie myśląc wiele, przystawiła ją prosto do drugiego kolana Szpona akurat kiedy obracał się, by jednym ruchem wielkiej łapy odrzucić Psochłapa w bok. Rozległ się huk, potem wrzask bólu i Szpon runął na ziemię. Nie był unieruchomiony, gdzie tam – nawet kulejąc i podpierając się swoimi, tak przypominającymi ludzkie, dłońmi, był wciąż zabójczo szybkim przeciwnikiem, ale już nie na tyle, żeby schwycić ją i pochlastać w ułamku sekundy, kiedy gramoliła się na nogi. Do tego Psochłap wciąż z doskoku, jakby świadom sytuacji, nieustępliwie podgryzał Szponowi łydki i natychmiast się odsuwał, kiedy potwór odwijał się, by się go pozbyć. Aina w tym czasie wyłuskała z kieszeni brenekę, wsunęła ją do otwartej lufy, zatrzasnęła strzelbę, i kiedy Szpon znowu przysunął się do niej o parę cali, wpakowała mu pocisk z przyłożenia prosto między rogi. Mózg Szpona zbryzgał na bladoczerwono ziemię, ją, Psochłapa i okoliczne kępy suchej trawy.
W ciszy zapadłej po wystrzale odzywało się tylko ich wspólne sapanie. Aina zebrała swoją broń i umocowała ją sobie na plecach, maszerując w dół zbocza. Adrenalina jej trochę opadła, kiedy niebezpieczeństwo rozchlapało się po okolicy, ale nie na tyle, żeby straciła cel z oczu. Tyle że celu dalej nigdzie nie było widać.
– Psochłap, gdzie on jest? – szepnęła nieszczęśliwie. A pies, jakby to była najsurowsza komenda, natychmiast przystawił pysk do ziemi, kręcąc się po dolince. Aina zanotowała sobie w głowie, żeby uciąć potem jakiś dobry kawałek z tego Szpona Śmierci i upiec Psochłapowi soczystego steka, jak wrócą do Sanktuarium.
Krótkie szczeknięcie wyrwało ją z zamyślenia. Popędziła za dźwiękiem do niewielkiego uskoku w kamienistym zboczu dolinki, przy którym Psochłap właśnie o mało co nie tracił głosu. Blada poświata Pip-Boya rozświetliła wnętrze na tyle, by Aina dostrzegła znajomy rozkloszowany rękaw koszuli wystający z większego, czerwonawego kształtu. Przez ułamek sekundy myślała, że dostanie ataku serca, dopóki nie odnalazła wzrokiem również zarysu jego dłoni.
– Hancock! – wykrzyknęła, ale nie było odzewu; nawet nędznego drgnięcia pokiereszowanego palca. – Psochłap, zostań tutaj – rzuciła przez ramię, gramoląc się do wykrotu. A kiedy już trąciła kolanem rękę Hancocka, jej własna dłoń wylądowała w czymś śliskim, ciepłym, kleiście mokrym – jego krwi.
– Mój Boże... – szepnęła Aina, przyświecając sobie Pip-Boyem. Hancock, nieprzytomny, leżał nieco dalej przed nią, tak dalece wciśnięty w wąsą jamkę, że Szpon nigdy by go tu nie dosięgnął. Nic dziwnego, że mu się odechciało.
Niestety ewidentnie chlasnął Hancocka przynajmniej raz, zanim go tutaj zagonił; tyle było jasne po karmazynowej kałuży, w której Aina się właśnie kąpała, prześlizgiwała brzuchem jak wąż, próbując wsunąć się nad Hancocka, żeby chociaż poszukać pulsu. Zwłaszcza że mężczyzna wciąż nie ruszał się ani o cal.
– Hancock... – Aina przełknęła napierające łzy, ale płaczliwych nieartykułowanych jęków cisnących jej się przez gardło nie dała już rady powstrzymać. A przez wilgotną mgłę ogarniającą jej wzrok i coraz to gęstszy półmrok, dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że Hancock leżał twarzą do dołu i jakby ukosem, i że krew wcale nie sączyła się spod jego ciała, tylko ciekła nieprzerwanie z zestawu czterech sznyt, które właśnie czuła pod palcami.
Natychmiast cofnęła dłoń z okrzykiem przerażenia, na który Psochłap odpowiedział zmartwionym szczeknięciem. – W porządku, mały – rzuciła do niego. – Mi nic nie jest... – Spróbowała skupić zamglone spojrzenie na Hancocku i jego obrażeniach i zaraz tego pożałowała. Rany, długie na prawie całe jego plecy, kolorem nie odróżniały się zupełnie od porwanego czerwonego płaszcza, ale za to lśniły blado w świetle Pip-Boya, bardziej sprawiając wrażenie roztopionego, przegniłego ciała ferala niż jej poranionego kochanka. – Och, ty głupi chuju...! – warknęła nieszczęśnie, trącając ze złością jego bezwładne ramię. – Czemu nie mogłeś, kurwa, siedzieć na dupie tak, jak cię prosiłam?!
Jej jedyną odpowiedzią był tylko ledwie słyszalny szelest krwi spływającej po jego płaszczu i jeszcze delikatniejsze pulsowanie obrzękłych, poszarpanych brzegów ran, które właśnie próbowała omacywaniem ocenić. Nie mogła stwierdzić, czy bardziej nie podobało jej się to, z jaką łatwością luźna skóra ustępowała pod jej palcami, jak łaskotały ją przerwane włókna mięśni, czy wrażenie, że na dłoniach miała nieprzyjemnie ciasne, mokre, czerwone rękawiczki.
– Aina...? – dotarło jej nagle, tak cicho, że przez moment myślała, że to omamy; ale Hancock szeptał dalej, wręcz z desperacją: – Słyszałem strzały... Wołałem cię...
Aina mogłaby przysiąc, że w jego słowach brzmiał pogłos jej łamiącego się serca. – Przepraszam, nie słyszałam... – jęknęła. – Ale już jestem przy tobie. Wyciągnę cię stąd i wrócimy razem do domu, dobrze?
– Szczerze... Szczerze w to wątpię – sapnął, każdy rzężący oddech nabierając z ciężkim trudem. – Ale chętnie dam się przekonać, że nie mam racji...
Aina prychnęła cichym śmiechem zupełnie wbrew sobie. – Już ja ci pokażę.
– Nie mogę... się doczekać.
– Dobra, cichaj już. – Otarła łzy niezakrwawionym kawałkiem rękawa. – Daj mi się zastanowić. – Rzuciła okiem przez ramię, gdzie Psochłap przekrzywiał z zainteresowaniem głowę to w prawo, to w lewo, za każdym razem, gdy odzywał się głos czy choćby nawet głębszy oddech Hancocka. Niesamowite, jak ten pies go dalej kochał... Mimo wszystkiego, co się wydarzyło. – Jak myślisz, dasz radę się poruszyć?
– To zależy... Dygnięcie palcem się liczy?
– ...Kurwa mać.
– Też cię kocham.
Ainę wryło w kamienie wykrotu na sam dźwięk tego słowa. Chciała mu coś odpowiedzieć, cokolwiek, ale nic poza jego imieniem i tak nie przeszłoby jej przez ściśnięte gardło. – Zaraz wrócę – rzuciła tylko zamiast tego. Jeśli Hancock powiedział coś w proteście, nie usłyszała tego ponad dźwiękiem jej własnego tętna dudniącego jej w uszach i kombinezonu szurającego po skale, gdy wyczołgiwała się z uskoku. Nawołując Psochłapa, pognała co sił w nogach z powrotem w stronę Sanktuarium.
Potrzebowała drzewek. Najlepiej młodych, ale twardych drzewek, ale że bomby atomowe generalnie nie sprzyjają wzrostowi takowych, zadowoliła się dwoma długimi, wysuszonymi prawie na kamień badylami. Na poły odrzynając je bagnetem, na poły odstrzeliwując strzelbą, zerwała je w końcu z ich martwych drzew-matek i zaciągnęła je z powrotem do dolinki. Zrzuciła płaszcz, zostawiając na nim smugi czerwieni, i upewniła się jeszcze, czy uprząż Psochłapa była wystarczająco dobrze zaciśnięta, zanim znowu wcisnęła się do wykrotu.
– Dobra, chodź – burknęła, podwijając ramiona pod łokcie Hancocka. – No, kochany. Musisz mi trochę pomóc.
Hancock poruszył nieprzytomnie głową, a Aina zaklęła w myślach. Nie było z nim dobrze. – Czyli jednak... jednak ci na mnie zależy...
– ...Masz delirium - odcięła się, wyrywając Hancockowi z ust prychnięcie, które zaraz przerodziło się w jęk bólu. Aina nie umiała stwierdzić, czy tak go zapiekły jej słowa, czy szarpnięcie, którym próbowała go wyciągnąć.
– Może i tak – odparł tylko, zamykając i otwierając bezwiednie oczy.
– A ty gdzie idziesz? – warknęła mu prosto do ucha. – Hancock, jeśli stracisz mi tu przytomność, to przysięgam, że zostawię cię na pastwę losu.
Hancock wydał z siebie coś pomiędzy rozbawionym pomrukiem a mokrym charknięciem. – Przed chwilą jeszcze… obiecywałaś… że wrócimy razem do… do domu.
Aina z ciężkim trudem przełknęła łzy, które z niej wycisnęła nuta zawodu ledwie słyszalna w wymęczonym głosie Hancocka. Przeszedł ją dreszcz. – Kobieta zmienną jest – odparła tak beznamiętnie, jak tylko jej pozwoliło ściśnięte gardło. – No już, rusz się.
Ale Hancockowi w odpowiedzi jedynie słabo zatrzepotały powieki, aż w końcu utkwił wzrok w jej dłoni zaciśniętej mu na ramieniu. – Aina… Aina… – mamrotał. – Tak się bałem… że już cię nigdy… że mnie nie… że…
– Hancock, błagam – odburknęła ze zniecierpliwieniem, żeby nie było słychać, jak łamie jej się głos. Niesamowite, jak ona go dalej kochała… Mimo wszystkiego, co się wydarzyło. Sama myśl, że miałby umrzeć w jej ramionach, obficie podlewając krwią zimne kamienie wykrotu… Ze złością starła łzy z policzków i zacisnęła zęby. – Przestań pieprzyć, a zacznij mi pomagać, okej?
– Powinnaś mnie tu zostawić. – Jego głos nagle, przez tę jedną chwilę zabrzmiał całkiem przytomnie, aż Aina straciła dech w piersi. A potem Hancock znów sflaczał, oczy wywinęły mu się w tył czaszki zaraz zanim opadły mu powieki, kiedy zaczął bezskładnie mamrotać: – Tak powinno być… Ale nie chcę, nie mogę bez ciebie… Proszę, nie zostawiaj mnie więcej…
– Wiesz co?... Jeśli ten cały wybryk z polowaniem na Szpona Śmierci… był tylko po to, żebym cię z poczucia winy przyjęła z powrotem, to jesteś głupim chujem. – Aina już otwarcie płakała nad wykończoną twarzą Hancocka, której bladość kontrastowała upiornie z rozsmarowaną na jego policzku krwią, podświetloną przez ekran Pip-Boya. Jej łzy rozrzedzały krzepnącą kałużę rozlewającą się powoli pod ich ciałami. – John, proszę… – skomlała. – Przysięgam, że wciąż cię kocham, dobrze? Naprawdę… naprawdę próbowałam cię nienawidzić, ale po prostu nie potrafię, i jeśli ty mi umrzesz tu na rękach, to nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek stanę na nogi. Więc błagam, pomóż mi się stąd wyciągnąć, żebym mogła cię zabrać do domu, John – jęknęła i zaraz niespodziewany szloch wyrwał jej się z gardła, kiedy przycisnęła czoło do nagiej czaszki Hancocka. Z tyłu odezwało się tęskne skomlenie Psochłapa.
Wtedy dopiero John drgnął, jakby coś w nim nagle zaskoczyło, i zaparł się nogami o ścianę uskoku. Aina pociągając jeszcze nosem zaczęła wlec go wtedy w stronę wyjścia i wspólnymi siłami zdołali przesunąć go o parę cali, a kiedy złapali poślizg na rozlanej krwi, nagle zrobiło się makabrycznie łatwo. Wciąż, kiedy Aina przeciągała go przez zwężenie w tunelu, a kamienie przeorały się po jego ranach tak mocno, że było słychać, jak rwie się ciało, Hancock wrzasnął z takim bólem, że złamał jej serce, i prawie zrobił to samo z jej bębenkami, a Psochłap ujadający z tyłu z przerażenia, wcale nie pomagał.
– Ćśś, już dobrze. Najgorsze za nami. – Aina delikatnie ułożyła na wpół nieprzytomnego Hancocka przy ujściu wykrotu, szepcąc słowa pocieszenia, podczas gdy Psochłap natychmiast przystąpił do wylizywania mu twarzy z krwi, łez i pyłu; ale jedyną reakcją, którą dostali, był tylko cichy pomruk. Aina bezceremonialnie strzeliła Hancocka więcej niż parę razy w oba policzki, aż w końcu zdołał skupić wzrok na jej oczach. – Jeszcze nie – szepnęła mu prosto w usta, podtrzymując mu głowę, kiedy drugą ręką zaczęła zdejmować z niego płaszcz.
– C-co robisz? – wyrwało mu się, kiedy odrywała obie czerwone skóry od jego ran. Kurwa. Siedemsetletni zabytek, a ona będzie z niego robić nosze.
– Oddam, jak skończę – obiecała tylko, zawijając szybko oba płaszcze wokół ramy z dwóch badyli i sznurka, podczas gdy Hancock powoli tracił przytomność nieopodal. – Widzisz? – zagadywała go. – A ty się pytałeś, po co zawsze mam przy sobie zwój liny.
– Wiem, mówiłaś… – sapnął słabo. – Przezorny zawsze ubezpieczony…
– Po prostu lubię być przygotowana na wszelkie okoliczności. – Chociaż na to, co się dzisiaj wydarzyło, nie mogłaby być przygotoana nigdy. Spojrzała z bólem na ciemne krwią palce Hancocka zaciskające się kurczowo na krawędzi skały za każdym razem, gdy kolejne uderzenie serca wypychało jeszcze jedną małą falę czerwieni z jego pleców. – No, jeszcze raz, kochany. Jeszcze tylko raz.
Hancock uczepił się jej jak koła ratunkowego, kiedy przeciągała go na prowizoryczne, pokrwawione nosze. Przód jego koszuli, a przynajmniej te części, które jeszcze były białe, prawie natychmiast zmieniły kolor.
– Trzymaj się – mruknęła, przywiązując go jeszcze w pasie i ramionach, mimo że jego jęki bólu doprowadzały ją do szaleństwa. Wszystko w niej chciało zarzucić go sobie na grzbiet i pobiec z nim do Sanktuarium, do Curie; i pewnie by też tak zrobiła, gdyby miało to jakąkolwiek szansę się powieść. Zamiast tego podparła sobie jedną połowę noszy na kolanie, przytraczając drugą do uprzęży Psochłapa. – Wiem, że to beznadziejny układ – mruknęła, patrząc z niepokojem na kikut jego łapy sterczący zaraz obok kija. – Ale nie dam rady zrobić tego sama, przyjacielu.
Psochłap szczeknął krótko na znak — mogłaby przysiąc — że zrozumiał, i od razu ruszył do przodu z upartym wzrokiem utkwionym w zboczu, po którym tu zeszli. Aina starała się dotrzymać mu kroku najlepiej, jak mogła, ale kiedy dotarli na górę, musiała się zatrzymać i wyciągnąć nóż.
– O, kurwa… – mruknął Hancock, teraz patrzący prosto w zamglone, martwe oczy Szpona. Aina poprawiła mu rękę, która spadła z noszy, zanim przystąpiła do odrzynania steku. – Sama tego dokonałaś?
– Nie sama. – Psochłap zamerdał ogonem na jej dumne spojrzenie, ale nie ruszył się ani o cal, mimo że jego jedyna przednia łapa wyraźnie drżała pod ciężarem Hancocka, zupełnie jakby wiedział, że mógłby tym zrobić mu krzywdę.
– No tak… – szepnął ten, i Aina mogłaby przysiąc, że na jego pobladłych wargach zamajaczył jeszcze bledszy uśmiech, który zaraz pokrył się czerwienią, kiedy Hancock słabo odkaszlnął. Kurwa mać. – Aina…?
– Tak, kochany?
– Nie… Nie zostawisz mnie już, prawda?
– Nie po to cię stamtąd wywlekłam w pocie i cierpieniu, żeby cię teraz…
– Dobrze – przerwał jej. – W takim razie pozwól, że ja sobie zemdleję.
Aina zmarszczyła brwi na jego powieki, które opadły nieco zbyt szybko jak na jej gust, ale tak czy inaczej nie było na co czekać. Skończyła robotę, i już miała znów chwytać za kij, kiedy jej wzrok padł na gorliwy wyraz pyska Psochłapa i zaraz na jego trzęsącą się łapę; i po chwili zastanowienia oderżnęła dla niego jeszcze drugi kawałek.

Nie pamiętała, kiedy ostatni raz była tak spragniona. Nawet po dwustu latach hibernacji, kiedy w końcu wydostała się z Krypty, była głodna jak diabli, ale nie chciało jej się pić. Może odmarzające tkanki w jakiś sposób zachowały wodę.
Ale teraz mogłaby oddać życie za choć kroplę czegoś mokrego. Gdyby podszedł do niej nieznajomy i zamachał jej przed nosem butelką, prawdopodobnie zabiłaby go na miejscu. Nie potrafiła wyobrazić sobie nikogo, komu nie wpakowałaby kulki w łeb, gdyby jej powiedziano, że dostanie w zamian romantyczną schadzkę ze studnią. I zupełnie nie podobała jej się ta bestia, która wychylała przebrzydły łeb, kiedy w grę wchodziło jedynie przetrwanie.
Najpierw usłyszała echo prędkich kroków. Potem nagle czerwona, obciągnięta zabliźniałą skórą dłoń zamachała jej przed nosem butelką. Aina bez chwili zastanowienia wyżłopała z gwinta przynajmniej połowę zawartości naraz. Definitywnie woda, słodka i świeża. Tyle że gdzieś pod spodem, pod tym całym smakiem i ulgą, i zaspokojonym pragnieniem, czuła jakby kwaśną nutę. Ale zanim do niej dotarło, co ta nuta mogłaby oznaczać, woda wypływała bokami z jej łapczywych ust.
– w porządku, siostro? – rzucił Hancock prawie że żartobliwie, odbierając od niej resztki i wlewając je sobie do gardła, zanim odrzucił butelkę daleko w bok.
– Właściwie to... – Aina dopiero teraz, kiedy przestała pić i zaczęło jej się odbijać połknięte powietrze, czuła w pełnej okazałości tę dziwaczną nutę niefiltrowanej wody. – Skąd ją wzięliście?
– Znaleźliśmy mały strumień paręset metrów w tamtą stronę –  odparł Nick, siadając z jej drugiej strony i wlewając sobie kolejną porcję wody za kołnierz, żeby schłodzić przegrzane podsystemy. – Wiem, że to niezbyt idealne rozwiązanie, ale nic innego nie było.
– Na pocieszenie powiem ci, że już jutro będziemy w Sanktuarium i będziesz mogła wrócić do picia swojej burżujskiej puszkowanej przedwojennej wody – dodał Hancock, cmokając ją czule w policzek.
– Poza tym, nie wiem, czym się przejmujesz – kontynuował Nick. – Masz w sobie tyle DNA Hancocka, że radiacja ci nie straszna.
Hancock strzelił go w ramię za jej plecami, choć rechotał jak opętany. I Aina również nie mogła powstrzymać parsknięcia, chociaż wzrok miała wbity w przestrzeń i zupełnie nie było jej do śmiechu. – To zupełnie nie o to chodzi... – odparła tylko, ale panowie byli tak zajęci przekomarzaniem się, że nie zwrócili na to uwagi.
I miała rację. Nie mniej niż trzy dni później, kiedy pomagali Sturgesowi przebudowywać jeden ze starych domów w Sanktuarium na halę dla kupców, Aina nagle zemdlała, a potem obudziła się kilka godzin później z Curie śmigającą wokół niej, przeraźliwym bólem brzucha i wysoką gorączką. Hancock właśnie spowiadał się z tego, co zrobili, by przetrwać.
– Och, monsieur! – Wykrzyknęła Curie na to. – Madame Aina musiała się zarazić bakterią bytującą w tym strumieniu! A my mamy tak mało antybiotyków... Och, gdybym była w swojej Krypcie...
– Czekaj, czekaj, cofka. – Hancock zrobił niepewne kółko po pokoju. Aina obserwowała go półprzymkniętymi, zamglonymi oczami, zalewana przez fale miłości i... mdłości. – Jeszcze nigdy nie słyszałem, żeby ktokolwiek złapał jakiegokolwiek bakcyla z jakiegokolwiek strumienia. Ani czegokolwiek.
– A ile razy słyszał monsieur, żeby ktokolwiek sprzed wojny dotrwał do naszych czasów takim, jakim go natura stworzyła? – W głosie Curie brzmiała jakby nutka irytacji. – Madame Aina nie ma żadnej odporności wobec dzisiejszych drobnoustrojów!
– Nie no, daj spokój... – Hancock oparł się ciężko o tył krzesła. Aina widziała, jak zaciska zęby nawet spod półprzymkniętych powiek. – Przecież nie jest jedyną mieszkanką Krypty latającą po Wspólnocie.
– Nawet organizmy ludzi z Krypt nabierają przynajmniej pewnej odporności na przestrzeni pokoleń, kiedy pojawiają się drobne nieszczelności albo infestacja kretoszczurów lub radrakanów, albo jakiś wentylator zmieni bieg – wyjaśniła Curie z zaskakującą cierpliwością. – Nie ma obecnie na tym świecie nikogo poza Madame Ainą, kto spędził cały ten czas w perfekcyjnie hermetycznych warunkach. To cud, że nie rozchorowała się, kiedy tylko postawiła nogę poza Kryptę.
– Rozchorowała się... – burknęła Aina, ledwo przepychając słowa przez nieszczęśliwe gardło. – Ale nie aż tak...
– Och, madame się obudziła! – Curie znalazła się przy niej w ułamku sekundy, badając temperaturę i tętno oraz uciskając lekko jej brzuch prawie że jednocześnie. – W skali od jednego do dziesięciu, jak bardzo boli?
Aina z trudem przypomniała sobie skalę bólu, którą Curie więcej niż kilkakrotnie wbijała jej do głowy. – Nie wiem... Gdzieś między pięć a siedem?
– Czyli ból fluktuuje? Przychodzi falami? – A kiedy Aina przytaknęła, Curie wydała z siebie niezbyt artykułowany pomruk i wróciła do analizowania wyników testów. Dopiero teraz, ściskając dłoń Hancocka, który już czuwał przy jej drugim boku, Aina poczuła znajomy ból w zagięciu łokcia, bez wątpienia po pobraniu krwi. Część niej, szczególnie ta, która nie cierpiała igieł, cieszyła się, że nie musiała brać w tym świadomego udziału.
– Aina, kochana, jak się czujesz? – szeptał Hancock, kucając przy łóżku, żeby nie musiała za bardzo otwierać oczu, by na niego spojrzeć. Aina przeczesała umysł w poszukiwaniu porównania, które by do niego najlepiej przemówiło.
– Jakbym wypiła całą beczkę zepsutego wina i miała najgorszego kaca w swoim życiu – odparła w końcu. Hancock syknął nieszczęśliwie i zarazem współczująco.
– Przepraszam – powiedział, całując jej dłoń. – Nie pomyślałem.
– Że ty nie myślałeś, przyjacielu, to nikogo nie dziwi. – Nick wkroczył do pomieszczenia z wręcz wykalkulowanym wyczuciem, ale rzucając im obojgu uspokajający uśmiech, acz podbarwiony wyraźnie jego własnym poczuciem winy. – Ale ja powinienem był wiedzieć, że to się źle skończy.
– Aha. – Aina próbowała poprawić się trochę na poduszkach, ale kiedy tylko się podniosła, ostry ból prawie złożył ją wpół. – Uch!... A czemu akurat ty miałeś to wiedzieć?
– Bo teoretycznie pamiętam, jak wyglądał świat przed wojną. – Nick już był po drugiej stronie, pomagając Hancockowi ułożyć ją wygodnie i bezboleśnie.
– Daj spokój, stary – odparł Hancock. – To nie ma nic do rzeczy.
– a może tak obaj dacie spokój? – burknęła na to Aina, niewytłumaczalnie wręcz bardziej wykończona słuchaniem ich festiwalu nieszczęścia niż powtarzającymi się bitwami z bólem brzucha. – Stało się, to się nie odstanie. A jak chcecie odpokutować swoje grzechy, to potrzebuję kogoś, kto utrzyma ten cały cyrk w ryzach, kiedy ja będę zajęta wyrzygiwaniem wnętrzności – Tu spojrzała wymownie na Nicka, po czym opadła z powrotem na poduszki, ściskając mocniej dłoń Hancocka – i kogoś, kto będzie mnie trzymał za rączkę i robił mi ciepłe herbatki do łóżka.
Hancock prychnął. – Herbatki zostawię Codsworthowi – odparł. – Bo gotów spłonąłby ten twój cały cyrk. – To rzekłszy, usiadł na brzegu łóżka. – Hej, posuń się. – Aina parsknęła śmiechem, który zaraz przerodził się w przeciągły jęk nieszczęścia. Hancock znów ucałował jej dłoń, a potem jeszcze raz i jeszcze, aż mogłaby się założyć, że nie czuł własnych ust. – Ale ja, kochana... – Złożył kilka drobnych pocałunków w dół jej ramienia, aż skończył z twarzą wtuloną w jej szyję – nie odstąpię cię ani na krok. Nawet butelkę sobie przyniosę, żeby do niej...
– Proszę, nie – parsknęła znów Aina, tym razem pilnując się, żeby nie przeciążyć przepony. Chciała spojrzeć na Hancocka, może rzucić mu figlarny uśmiech, ale on dalej tkwił zatopiony w jej ramieniu. Czuła na skórze jego ciepły oddech, wargi muskające ją tak delikatnie, że ich pieszczota bardziej przypominała łaskotanie źdźbła trawy, gdy tkwiło się w polu, bez ruchu, z karabinem... A potem nagle język, a zaraz potem zęby, i...
– Monsieur Hancock! – fuknęła Curie i zdzieliła go przez plecy kawałkiem bandaża. Hancock oderwał się od Ainy tłumiąc śmiech. – Mój hôpital to nie miejsce, a choroba to nie pora na takie wygłupy! Musimy zachować chociaż podstawowe zasady higieny!
Hancock wyprostował się i spojrzał prosto na nią. – Serio? – Przekrzywił głowę, jakby chciał dodać: „Do kogo ty to mówisz?” Curie odwróciła się z kolejnym fuknięciem, ale zaraz pojawiła się z powrotem z olbrzymią igłą. Aina uchwyciła się Hancocka jak koła ratunkowego, pozwalając sobie, przy nim jednym, na chwilę słabości. John opiekuńczo owinął wokół niej ramię, kiedy Curie maltretowała jej drugie.
– Nawet jeśli Monsieur Hancock nie może ulec chorobie, to jeszcze nie powód, żeby narażać na nią innych. – Curie wróciła do krzątania się po ambulatorium. – Często jesteśmy wektorami de maladies, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. A Madame Aina naprawdę potrzebuje snu i wypoczynku.
– Curie, słońce ty moje – westchnęła Aina, rozcierając sobie bark – jeśli myślisz, że zdołam zasnąć w tym piekielnym miejscu pełnym ostrych narzędzi i, szczerze powiedziawszy, nieco nadgorliwej lekarki, to się bardzo poważnie mylisz.
Curie odwróciła się z niemalże identycznym westchnięciem, unosząc już pustą strzykawkę. – Musiałam dać pani uderzeniową dawkę antybiotyku, Madame. Chciałabym go tak kontynuować, ale niestety nie mamy tyle materiału. Nawet zrobienie tej jednej dawki kosztowało zbyt wiele pracy, czasu i substratów. Od jutra będzie go pani mogła kontynuować w tabletkach.
– Co oznacza, że niekoniecznie muszę tutaj zalegać jak zepsute zwłoki? – Aina odetchnęła z ulgą, ale zaraz grymas wrócił na jej twarz. – Czy tego, co mamy, wystarczy na całą terapię?
– Nie mam pojęcia, Madame. – Curie wskazała kubeczki ze snadnie posegregowanymi tabletkami. – Niestety nie mogę użyć najpierw jednej substancji, a potem innej, gdy ta pierwsza się skończy, a muszę też uważać, co najlepiej działa na ten konkretny drobnoustrój, a także...
– Do rzeczy, Curie.
– Jakkolwiek boli mnie wypowiedzenie tego zdania... Nie wiem.
– W porządku. – Aina uchwyciła się ramienia Hancocka, żeby podciągnąć się do pionu mimo jego i Curie bliźniaczych protestów. – Powiedz Nickowi, czego potrzebujesz. On to załatwi.
– Madame, absolutnie nie powinna pani jeszcze wstawać i chodzić! Zmiana pozycji może spowodować...
– Bez obaw, siostro. – Hancock stanowczo przytrzymał Ainę w łóżku przez krótką chwilę, którą zajęło mu stoczenie się z niego. – Tym razem nie dam jej pogorszyć sobie stanu. – I to rzekłszy, podniósł ją w ramiona, a Aina miała takie zawroty głowy od samego siedzenia, że nie miała nawet sił protestować.
Następne kilka dni pamiętała jedynie przez gęstą mgłę gorączki i nudności. Curie pojawiała się co jakiś czas gdzieś w dalekich granicach jej świadomości, uzbrojona w termometr, okłady i anielską cierpliwość. Całą resztę skurczonego świata wypełniał Hancock i jego niemal nagie ciało owinięte wokół niej z gorącym zapałem pytona, który boi się, że ofiara mu umknie.
Mogłaby przysiąc, że do sypialni okazjonalnie zaglądał też Nick, Preston albo któraś z dziewcząt, a Psochłap oscylował między stopami łóżka a drzwiami, ale z jakiegoś powodu jej mózg wmówił sobie, że to bezsensowne założenie, i nie była pewna, czy jej się tylko nie przywidziało. Zwinięta w ramionach Hancocka i opatulona dwoma kocami wiedziała ponad wszelką wątpliwość tylko to, że z każdą minutą gotowała się bardziej i że nie chciała niczego tak bardzo, jak uwolnić się z tego piekielnego kotła, ale przez obezwładniające dreszcze nie miała sił unieść idiotycznie ciężkiego, cienkiego koca. I nawet nie mogła się na to porządnie zezłościć, bo gdy tylko próbowała, kręciło jej się w głowie i zapadała w niespokojny, płytki sen.
Hancock tulił Ainę nieprzerwanie, aż oboje wręcz kleili się od jej potu, kiedy to zwykle przybywała Curie – zupełnie jakby jakimiś nadprzyrodzonymi mocami wyczuwała odpowiedni moment – i przyciągała do łóżka elektryczny wiatrak, nad którym Sturgess i Codsworth umęczyli się znacznie bardziej niż powinno to być warte. Curie jednak kategorycznie utrzymywała, że to najlepszy sposób, by zbić gorączkę, i gdy Hancock szedł pod prysznic, ona odkrywała i rozbierała Ainę do zera, żeby wychłodzić ją do sucha, umyć wilgotnym ręcznikiem, a potem jeszcze raz odmuchać, głośno ubolewając, że nie ma żadnych płynów dożylnych. Hancock mógłby przysiąc, że Codsworth jeszcze nigdy nie miał tyle prania. Któregoś dnia nawet Piper, zajrzawszy na moment do nieprzytomnej Ainy, zakasała rękawy i stanęła przy balii u jego metalowego boku, ignorując jego zdumione, podenerwowane protesty.
Nick postawił całe Sanktuarium na baczność i każdy z dwudziestu trzech mieszkańców dokładał wszelkich wysiłków, żeby pomóc... Nie, żeby nie pozwolić Ainie umrzeć. Z początku wszystkim wydawało się, że Curie mocno przesadza, kiedy straszy jej śmiercią, ale wystarczyło trzydzieści sześć godzin od ich powrotu, żeby było wyraźnie widać, że odwodnienie sieje pogrom w jej ciele. Oczy jej się zapadły, pobladła skóra była w dotyku jak przedwojenna opona, a kiedy Hancock dosłuchał się, że serce zaczyna jej przyspieszać i przeskakiwać uderzenia... sam wyskoczył z łóżka i poleciał w samych gaciach do szpitala, żeby Curie coś z tym zrobiła. A ona tylko załamała ramiona, głośno ubolewając, że nie ma żadnych płynów dożylnych.
Nick ogołocił to, co w tym miasteczku uchodziło za skarbiec, zapakował MacCready’ego w jeden z pancerzy wspomaganych i obaj ze złością, ale też determinacją wyruszyli do Diamond City nabyć tyle RadAwayów i antybiotyków, ile tylko mogli unieść. Hancock wcisnął Nickowi własnoręcznie napisany list do Fahrenheit – bo gdyby nie jego pismo, w życiu by nie ruszyła palcem – żeby używając wszelkich finansowych i strategicznych środków przymusu zebrała cały Med-X i inne leki z okolicy i przysłała je do Sanktuarium najszybszą drogą, jaką mogła wymyślić. Ku jego własnemu zdziwieniu, ledwie dwa dni później do miasteczka wbiegł obładowany bramin z kurierem, który zwrócił mu list z lakoniczną odpowiedzią na odwrocie: „Zrobione. Coś jeszcze?” Hancock prawie się popłakał ze wzruszenia.
Preston przejął „władzę” nad Sanktuarium pod nieobecność Nicka, i choć głównie wykonywał zadania albo z długiej listy, którą synt zostawił mu na jednym z terminali, albo dawane mu przez nieustannie pracującą Curie, to Hancock musiał przyznać, że miał smykałkę do zarządzania zasobami ludzkimi. Trzech najszybszych mieszkańców, w tym Cait, wysłał do trzech najbliższych sprzymierzonych osad, żeby przynieśli wszystko, co się mogło przydać, i z każdej osady wysłali posłańców dalej, z tą samą wiadomością: „Aina ciężko choruje. Sanktuarium potrzebuje leków, wody i jedzenia.” Lada moment zaczęły zjeżdżać się karawany z zapasami. Kolejna dwójka pomogła Sturgessowi ulepszyć system filtracyjny. Mama Murphy z pełną skruchy miną wysypała przed Curie całą swoją skrytkę z narkotykami, unikając wzroku Prestona. Małżeństwo Long zagoniło każdego osadnika, jakiego się dało, do uprawy kukurydzy, fasoli i owoców. Deacon zmobilizował wszystkie środki Trasy. X6 został oddelegowany do Instytutu, z którym Curie wiązała największe nadzieje, ale nikt nie wiedział, czy uda się od nich cokolwiek wykabacić, zanim będzie za późno. Strong dostał miotacz płomieni i miejscówkę przy wyjściu z osady. Ostatnie, czego teraz potrzebowali, to atak bandytów. Danse’owi przypadło patrolowanie granic. Preston wmówił mu, że dzięki temu wkupi się z powrotem w ich łaski – a przede wszystkim łaski Ainy – ale prawda była taka, że jeśli by go coś zdołało wyłuskać w kawałkach z tej jego chodzącej puszki, to nikt by za nim nie płakał.
A Aina i tak była zbyt nieprzytomna, by cokolwiek doceniać. Każdą chwilę, kiedy nie spała, Hancock spędzał na próbach wciśnięcia w nią choć odrobiny podwójnie filtrowanej wody. Curie miała cały baniak sterylnych płynów przygotowany do podania; brakowało tylko worków do wlewów dożylnych. Hancock z głębokim poczuciem ironii przypominał sobie te wszystkie czasy, gdy znajdowali pół tuzina takich w jakimś szpitalu czy klinice i Aina odrzucała je na bok z naburmuszonym: „Tyle plastiku... I po co to komu...” A potem wzdychał i odgarniał jej włosy, kiedy wyrzygiwała wnętrzności do przygotowanej przez Codswortha misy, i przystawiał kolejny pełny kubek do jej popękanych warg. Jeśli nie chciała pić, sam brał trochę wody do ust i całował ją głęboko, siłą woli ignorując smak wymiocin. Nie był całkiem pewien, czy wiedziała, kim był i co się działo, ale przynajmniej nie opierała się tak bardzo. Czasem nawet udawało jej się zatrzymać płyn w żołądku. Ale i tak ledwie starczyło tego, by utrzymać ją przy życiu, a co dopiero pomóc jej wyzdrowieć, a oni mogli jedynie patrzeć, jak słabnie w oczach. I kiedy zrobiło się naprawdę niebezpiecznie – na tyle, że Curie nie wychodziła z pokoju, a Hancock spędził więcej godzin niż chciałby przyznać na kuleniu się w kącie i opłakiwaniu swojej niedoszłej miłości – usłyszeli zapalczywe ujadanie Psochłapa. Hancock wyskoczył z domu z karabinem gotów wyładować swoją bezsilność na paru skurwysynach wystarczająco głupich, żeby atakować osadę, której bronił supermutant z miotaczem... Ale Psochłap nie zapowiadał ataku. Biegał radośnie w tę i we w tę między oniemiałym Hancockiem a zakurzonym, wymęczonym Nickiem i MacCreadym w pancerzu znacznie bardziej poobijanym niż gdy ostatni raz go widział... ale z pełnymi rękami. Nick dokuśtykał się do Hancocka, a z każdym krokiem uśmiech powoli spełzał z jego twarzy. MacCready wyraźnie spowolnił, patrząc na Hancocka z rosnącym przerażeniem, aż w końcu rzucił:
– Rany, stary, jesteś blady jak ściana...
– John, przybyliśmy najszybciej jak... – Zaczął Nick, ale nie otrzymawszy żadnej reakcji, zaczął dopytywać: – John?
Hancock wcale nie chciał go straszyć, ale jakkolwiek by się nie starał, nie mógł wydobyć z siebie nawet pomruku. Zamiast tego tylko chwycił płaszcz Nicka i przyciągnął go do braterskiego uścisku.
– Boże, Hancock... – Nick niemalże sflaczał w jego ramionach i Hancock mógłby przysiąc, że drżał mu syntetyczny głos. – Powiedz mi, że nie jesteśmy za późno.
– Nie – odparła Curie, wyglądając przez okno – jesteście w samą porę.
Hancock robił za asystę dopóty, dopóki w obu łokciach Ainy nie tkwiły wenflony podłączone do wlewów z tego, co Curie upichciła zawczasu, a on nie potrafił przez sen napełnić i podłączyć nowego worka w przypadku, gdyby Madame Docteur akurat nie była dostępna. Rozmowę pełną podziękowań później, Nick opuścił ich dom, zostawiając go sam na sam z wciąż drżącą w gorączce Ainą. Hancock zdjął wszystko, co miał na sobie, i wsunął się pod koce, przyciskając swą nagość do jej. Owinąwszy ramię wokół jej talii, upewnił się dwukrotnie, że miała obie ręce wyprostowane na kocu, a głowę wygodnie ułożoną na poduszkach. I gdy już, już czuł, jak świadomość mu umyka, Aina nagle poruszyła się tak, jakby chciała  wyrwać się z jego objęć. Podskoczył, gotów znów przytrzymać jej włosy, ale zamiast tego, napotkał jej zaskoczone spojrzenie.
– John? – rzuciła, patrząc na niego całkiem świadomie.
– Dzień dobry! – Uśmiechnął się w szczerej radości, że w końcu po tym wszystkim, tym całym wysiłku i strachu, wróciła do niego tak, jakby nigdy nie chorowała... – Tak się cieszę, słońce.
Aina najwyraźniej nie była jednak tak do końca przytomna, bo burknęła tylko: – Ale kochanoc, przecież ty nienawidzisz słońca... – po czym obróciła się na drugi bok i poszła dalej spać.

Aina nie odstępowała Hancocka ani na krok. A przynajmniej nie na dłużej niż piętnaście minut. Wyskakiwała z domu, wydawała rozkazy i od razu wracała, żeby dalej gapić się, jak ciężko oddycha, jak bezwiednie chwyta za pościel, jak pojękuje i skamle.
– Już wysłałam Nicka pod Med-X – mówiła wtedy. – Jeszcze tylko trochę. Wytrzymaj, kochany. Zaraz przestanie boleć.
Ale on nie odpowiadał, zbyt obezwładniony przez leki i cierpienie, by choćby zrozumieć, co do niego mówiła.
Curie krzątała się wokół niego, badając jego tętno, temperaturę, zmieniając bandaże i okłady na jego plecach, upewniając się, że więzy dobrze trzymają. Aina westchnęła nieszczęśliwie. Hancock musiał być przywiązany do łóżka, żeby się nie przełożył na plecy we śnie i delirce; co nie znaczy, że jej się to podobało. Po tym wszystkim, co się wydarzyło, za każdym razem, gdy jej wzrok padał na zaplecione na jego nadgarstkach chusty i sznury, czuła się tak, jakby go znów zdradziła – jakby uległa iluzji, że jest niczym więcej jak tylko bezmyślnym potworem, jak tylu z jego „braci”. Jakby pozwoliła temu, co zrobił pod wpływem narkotyków, przyćmić to, jak bardzo go kochała.
Bo pozwoliła, przypomniała sobie z goryczą. Mogła sobie wmawiać do woli, ale nigdy tak naprawdę nie uwierzyła w kłamstwo, że przestała z nim podróżować dla dobra Psochłapa, a nie jej własnego komfortu. I nawet przez moment nie sądziła, że on w nie uwierzył. Nie, oboje doskonale znali prawdę. I oboje się oszukiwali.
A teraz Hancock leżał tam, walcząc o życie, i tyle dobrego z tego wynikło. Tylko dlatego, że Aina nie potrafiła przełknąć własnej dumy. Czy tam nieszczęścia, nieważne. Nawet jeśli tyle cierpienia z tego wynikło, i nie miała wcale na myśli jedynie jego fizycznych ran. Mogła się tylko domyślać, jakie uczucia pchały go do tych samotnych eskapad. Właściwie... nie. Nie musiała się domyślać. Te same uczucia pchały ją, by siedzieć w Instytucie, którego nienawidziła. Bezsilność, nieszczęście, potrzeba ucieczki i to bezsensowne poczucie winy... Które teraz tylko się pogłębiało, gdy patrzyła, jak Curie zmienia zakrwawione okłady; pokój wypełnił odór zakażenia i zgnilizny. Hancock jęknął przez sen, spróbował się poruszyć, więzy werżnęły mu się głębiej w nadgarstki. Curie zaraz je poprawiła, ale Aina oczami wyobraźni widziała krwawe ślady na jego cienkiej skórze.
– Dobrze, że zebraliśmy te wszystkie leki, kiedy Madame chorowała – rzuciła Curie, podłączając Hancockowi kolejną kroplówkę z antybiotykiem.
– Dobrze, że zaczęliśmy wtedy skupować wszystkie leki, jakie nam się nawinęły, i nigdy nie przestaliśmy. – Aina wyjrzała za okno po raz setny tego popołudnia. – Wolę od czasu do czasu odstąpić trochę sprzymierzonym osadom i zdecydowanie wolę, żeby oni wiedzieli, że w razie czego mogą liczyć na naszą pomoc, tak jak powinno być, niż znowu przechodzić przez taki kryzys.
– I słusznie. Monsieur Hancock nie wytrzymałby tak długo, co Madame wtedy. To nie odwodnienie go zabija.
Aina aż się wzdrygnęła i rzuciła na niego okiem przez ramię, choćby tylko po to, żeby się upewnić, że jeszcze oddycha. – Curie, jeśli potrzeba mu krwi...
– Mamy wystarczająco dużo ghuli pod ręką, żeby go podtrzymywać całymi dniami.
– Co z resztą z nas?
– Madame, jego napromieniowany układ immunologiczny to jego najlepsza broń przeciwko temu zakażeniu. Nie ośmieliłabym się w tym mieszać.
– Ty wiesz lepiej – przytaknęła Aina, odwracając się znów do okna, gdy Hancock przesunął rękę i pokazał swą spoconą, wykrzywioną w bólu twarz.
– Owszem – zgodziła się Curie.
– Nie spodziewałam się tylko, że tak szybko skończy nam się Med-X...
– Między ranami z wszechobecnych walk i bandytami, którzy używają go, ymm, rekreacyjnie, Med-X jest w wysokim zapotrzebowaniu, Madame.
– Może i tak.
– I wcale nikomu nie pomaga, że działa tylko osiem godzin – wymamrotała Curie już bardziej do siebie. Aina zresztą już jej nie słuchała.
– Powinniśmy się byli lepiej przygotować.
– Madame, nikt nie mógł tego przewidzieć.
– Curie, kurwa, każdy mógł to przewidzieć.
Curie już nie próbowała z nią dalej dyskutować; upewniła się, że kroplówka jest dobrze ustawiona, i wyszła, cichutko przymykając za sobą drzwi.
Aina długo jeszcze stała obserwując życie jej podopiecznych. Preston znów przejął wodze i tym razem rozporządzał ludźmi jak sam uważał za słuszne. Kilka osób remontowało dom nieopodal, ten, który przerobili na warsztat, a który niedawno uległ nieszczęśliwemu wypadkowi z udziałem Sturgessa, młotka i znalezionego po jednej z bitew niewypału... Sam Sturgess leżał w drugim pokoju i właśnie głośno skarżył się Curie, że na pewno jeszcze jeden odłamek tkwi mu gdzieś między żebrami, na co Curie z godną anioła cierpliwością odpowiadała, i to nie po raz pierwszy, że ma tam szwy, które go trochę ciągną. Aina była święcie przekonana, że to nie ich ostatnia taka rozmowa. Sturgess miał naprawdę okropne wstrząśnienie mózgu.
RJ machnął jej ręką i puścił jej oczko ze swojego gniazda na budynku naprzeciwko. Aina westchnęła i pokazała mu, żeby zamiast flirtować z zajętą kobietą, wrócił do swojej warty. RJ jednak zaczął wręcz z zapałem wywijać rękoma w kierunku mostu prowadzącego do miasteczka, a gdy Aina wychyliła się przez okno, zobaczyła słaby zarys znajomego płaszcza owiniętego wokół szarej postaci.
Aina wyskoczyła z domu-szpitala i prawie wbiegła w Nicka, gdy spotkali się w połowie drogi. Nick spojrzał na nią zmęczonym, żółtym wzrokiem, ale na ustach miał słaby ślad uśmiechu. Robotycznymi palcami wyłuskał z kieszeni garść strzykawek i wcisnął je Ainie do ręki. Na dłoniach miał rozsmarowaną swoją własną fioletową krew.

Nie było tak źle, jak się z początku wydawało. Z rozciętego przewodu lało się jak z cebra – do tego stopnia, że Curie kazała Ainie posadzić Nicka na chłonnym podkładzie, żeby jej nie zalał szpitala potencjalnie toksycznymi płynami – ale na szczęście nie biegł między niczym ważnym i łatwo go było załatać. To odbudowa pozostałych uszkodzonych części w szyi Nicka zajmowała Ainie krocie czasu, ale nie przeszkadzało jej to. Łatając Nicka miała przynajmniej czym zająć ręce, gdy czekała, aż Hancock zareaguje na leki, ocknie się, rzuci choć jedno w miarę przytomne spojrzenie.
I gdy tak grzebała Nickowi we wnętrzu, które znała już aż za dobrze, podczas gdy Hancock pojękiwał przez sen zaraz obok, nie mogła przestać myśleć o tym, ile krwi oni obaj i wszyscy inni jej towarzysze przelali w jej obronie lub dla jej dobra, lub po prostu robiąc coś tylko dlatego, że ona tego chciała albo potrzebowała. Wszyscy, na których jej zależało, ucierpieli po to, żeby ona mogła osiągnąć swój cel... i się zawieść. Tyle bólu w jej imieniu, i wszystko na nic. A oni wciąż tu są, mimo to.
Aina przełknęła łzy, zakleiła Nickowi polimerową płytę najlepiej jak mogła i dopiero wtedy napotkała jego żółty, zmartwiony wzrok. Aż się prawie popłakała doszczętnie. – Nic mi nie jest – burknęła.
– Aha. Jasne.
– Naprawdę.
Nick po prostu wciągnął ją sobie na kolana i mocno przytulił. Tracąc wszelkie pozory spokoju, Aina przylgnęła do niego i pozwoliła łzom płynąć, nawet jeśli wciąż, choć z trudem, powstrzymywała cisnące się na usta szlochy. Nie miała nawet pojęcia, jakimi słowami mogłaby w ogóle wyrazić to, co czuła w sercu.
– Znajdźcie sobie pokój… – dotarło ich nagle. – Ten jest mój.
Nim się obejrzała, Aina już była na kolanach przy łóżku, i delikatnie głaskała czoło teraz przytomnego Hancocka. Nick przysiadł na brzegu starego, poszarpanego materaca i położył ghulowi dłoń na ramienu. – Witaj znowu w świecie żywych – zażartował z cicha.
– Tak daleko bym nie szedł – jęknął Hancock w odpowiedzi, próbując zbliżyć się do Ainy i jej dotyku, ale drugi nadgarstek miał wciąż ciasno przywiązany do ramy.
– Spróbuj się nie ruszać – szepnęła Aina, wargami śledząc kłykcie i policzki Hancocka. – Masz cholernie poszarpane plecy. Curie mnie zabije, jeśli ci pozwolę pootwierać sobie rany.
– Pamiętam… – westchnął słabo. – Szpon. Którego zabiłaś. Sama jak palec.
Aina prychnęła z cicha. – Tak samo sama jak i wtedy przy Sinjinie – odparła, klepiąc po grzbiecie Psochłapa przysypiającego obok na swoim kawałku podłogi, z którego to nie ruszał się od kiedy przywlekli Hancocka do szpitala. – Kto jest dobrym, kochanym chłopcem?
Psochłap zaczął zapalczywie merdać ogonem dokładnie w tym samym momencie, gdy Hancock rzucił pełne nadziei: – Ja?? – wyrywając Ainie zaskoczony chichot z gardła. Nick pokręcił głową.
– Wyraźnie nie jest z tobą tak źle, skoro rzucasz docinkami – mruknął, ściskając lekko przedramię Hancocka. – W takim razie zostawię was samych. Wyobrażam sobie, że macie parę spraw do omówienia. – Położył Ainie dłoń na ramieniu w geście, który mówił wszystko; potem lekko skinął. – Poproszę Curie, żeby do was zajrzała za parę minut.
Aina przytaknęła z gardłem znów zbyt ściśniętym, by wydać jakikolwiek odgłos. Drzwi kliknęły niemal bezszelestnie pod metalową dłonią Nicka, a potem pokój ogarnęła ciężka, dusząca cisza. Hancock przyglądał jej się w milczeniu spod równie ciężkich powiek, aż w końcu zaczął: – Przepra…
– Kocham cię.
Tylko to potrafiła z siebie wydusić. Tylko to miało w tej chwili znaczenie. Nie chciała już słuchać jego przeprosin – nic nie zmieniały, a jedynie przypominały jej o tamtym straszliwym dniu. O tamtym bólu, o złamanym sercu, o krwi i zdradzie. O niezatartym uczuciu bycia dogłębnie krzywdzoną przez tego, którego kochała, i przeświadczeniu, że sobie na to zasłużyła, i to z nawiązką.
– Ja ciebie też – odpowiedział Hancock w końcu, choć wyraźnie sam z trudem klecił słowa. – Ponad życie.
Spojrzała mu w twarz, jakby szukając potwierdzenia w jego wzroku, mimo że doskonale wiedziała, że nie kłamał ani nie przesadzał. Hancock wpatrywał się jej prosto w oczy, jakby bał się, że zapomni, jak wyglądają, jeśli znów go zostawi. Ale Aina nie chciała go zostawiać. Nawet tym poprzednim razem, wcale nie chciała go zostawiać. Po prostu musiała; nie mogła inaczej. I zupełnie nie była pewna, czy teraz będzie już mogła.
Coś musiało przemknąć w jej spojrzeniu, bo Hancock zmarszczył brwi i przeniósł oczy na ich splecione dłonie. – Powinniśmy porozmawiać o... o tamtym.
Wzdrygnęła się lekko. – Nie ma o czym rozmawiać. Stało się. Nic, co moglibyśmy powiedzieć, tego nie zmieni.
– Nie jesteś nawet w stanie na mnie spojrzeć. – Znów długa pauza. Aina zdała sobie sprawę, że rzeczywiście analizowała wzrokiem brzeg łóżka, byleby tylko nie patrzeć na niego. – Nie wiem, co zrobić, żebyśmy wrócili do tego, jak było.
– Hancock... – Aina westchnęła z bólem. – Myślę, że musimy oboje pogodzić się z faktem, że już nigdy nie wrócimy do tego, jak było.
– Mówiłaś, że mi wybaczysz. – W jego głosie brzmiała najdyskretniejsza nuta goryczy.
– A ile dobrego to da, jeśli ty nie wybaczysz sobie?
Westchnął, ale zanim zdołał sformułować odpowiedź, do pokoju wparowała Curie ze swoją zwyczajową lekarską niecierpliwością. Aina praktycznie odskoczyła od łóżka, by jej nie wejść w drogę, kiedy Curie zaczęła osłuchiwać i omacywać plecy Hancocka.
– Jak Monsieur się czuje, od kiedy się obudził? Bóle? Mdłości?
– Czuję się tak, jakbyś mnie nafaszerowała morfiną. I podejrzewam, że tak właśnie było.
Curie burknęła coś w odpowiedzi, nieprzerwanie krzątając się po pokoju. W tempie osoby, która robiła to milion razy, zmieniła Hancockowi opatrunki i zawiesiła nową kroplówkę, zanim w końcu skinęła do Ainy, kazała Hancockowi wypoczywać i nie podbijać sobie ciśnienia krwi – zupełnie jakby wiedziała, o czym rozmawiali – po czym wyfrunęła z pokoju równie szybko, jak się w nim wcześniej pojawiła.
Aina nie ruszyła się ani o cal, nawet kiedy odgłosy lekarskiej krzątaniny przeniosły się wyraźnie do innego pokoju. Hancock leżał w zachlapanej krwią pościeli z zamkniętymi oczami i przez dłuższą chwilę wydawało się, że zapadł z powrotem w sen, dopóki nie szepnął nagle: – Nie wiem, czy mogę. – Ainie zajęło chwilę, żeby przypomnieć sobie, o czym mowa, i serce jej stanęło w piersi. – Za każdym razem, gdy przymykam oczy, widzę... tamtą scenę. Tamten materac. Tamte stare ściany. Słyszę, jak krzyczysz i płaczesz, jak plujesz krwią. Czuję... – Przeszedł go tak silny dreszcz, że widziała, jak nim szarpnęło. – Nie umiem tak po prostu o tym zapomnieć.
– Nie proszę cię, żebyś o tym zapomniał. – Aina już była z powrotem na podłodze, klękając przy łóżku, żeby nie musiał za bardzo otwierać oczu, by na nią spojrzeć. – Tylko żebyś również pamiętał, że byłeś na bardzo chujowym haju.
– Wiem. Pamiętam.
– I że... że się kłóciliśmy. A potem powiedziałam...
– Wiem. – Tym razem zabrzmiało to prawie jak warknięcie. – I ani jedno, ani drugie, nie dało i nigdy nie da mi prawa do twojego ciała.
Aina zwiesiła głowę, zagryzając wargę. – W ten sposób nigdy do siebie nie wrócimy – szepnęła. – Będziemy zbyt umęczeni, żeby choćby spróbować.
– ...Jak to możliwe, że tak musimy walczyć ze sobą o wspólny cel?
– Nie mam pojęcia – westchnęła. Hancock ujął jej dłoń, a ona ścisnęła ją z bólem, jakby to wszystko to była tylko iluzja. Jakby wciąż była w Instytucie z Nickiem i RJ-em, a jej powrót do Hancocka był jedynie ulotnym snem. Jakby miała zaraz obudzić się ze łzami w oczach.
Otarła mokre policzki, znów skupiając wzrok na Hancocku, który przyglądał jej się ze zmartwieniem. – Wiesz co – powiedział niby to z wyrzutem, niby z wymuszoną powagą. – Kocham cię. I będę kochał cię mocniej i mocniej z każdym dniem, dopóki to nie wystarczy.
Aina prawie się mu rozryczała tam przy tym łóżku, gdy składał takie obietnice, przywiązany do ramy i z plecami poszarpanymi na strzępy przez Szpona, w którego objęcia ona go wepchnęła. A potem istotnie się poryczała. – Przepraszam… – jęknęła. – To wszystko moja wina…
– Hej, no, daj spokój – powiedział prawie że szelmowsko. – Nie wygłupiaj się.
Ale Aina nie mogła już powstrzymać ani łez, ani szlochów. Hancock ściskał jej dłoń, szeptał kojące słowa i jakby delikatnie ją przyciągał, aż w końcu płakała z twarzą wciśniętą w jego pokiereszowaną, zakrwawioną szyję. Przylgnęła do jego nagiego ramienia, czując aż nazbyt wyraźnie, jak mięśnie przesuwają mu się pod skórą, gdy objął ją najciaśniej, jak mu na to pozwalały więzy. – John… – szepnęła, gdy płacz powoli odszedł w zapomnienie. On w odpowiedzi jedynie wydał na poły zbolały, na poły pytający pomruk, którym zawsze witał dźwięk swojego imienia. – John, przysięgam, że już nigdy więcej nie pozwolę sobie zapomnieć, jak bardzo cię potrzebuję. – Ucałowała delikatnie jego czoło, cofając się jedynie na tyle, by spojrzeć mu w oczy. – Zostanę z tobą choćby i do bólu, bo boli bardziej, kiedy cię przy mnie nie ma. – Teraz Hancockowi łzy ściekały po nosie i skroni, gdy tak wpatrywał się w nią z ukosa, ale Aina mówiła dalej: – I zrobię wszystko, co w mojej mocy, żebyśmy znów byli ze sobą tak, jak wcześniej. Żebyśmy mogli się wspierać i chronić, i…
Głos jej się załamał i przez dłuższą chwilę oboje trwali tak w objęciu, z czołami przyciśniętymi do siebie nawzajem, próbując opanować natłok emocji i cisnące się na powieki łzy. I jedyne, co Aina miała w głowie, to jak bardzo tęskniła za jego bliskością. Aż w końcu Hancock nagle parsknął i rzucił z cicha: – Hej, czy my właśnie złożyliśmy sobie przysięgi małżeńskie?
Aina tylko przycisnęła go do siebie mocniej, mimo że jakoś zupełnie nie mogła powstrzymać śmiechu.

Dłoń Hancocka błądziła po jej talii, gdy tak leżeli złączeni po czymś, co zdecydowanie wkupiło się w trójkę najlepszych stosunków, jakie dotychczas odbyli. Aina, zaspokojona, wtuliła się bardziej w jego pierś, ciasno obciągniętą zabliźniałą skórą; Hancock ucałował jej włosy i ścisnął jej dłoń wolną ręką.
– Zadowolona? – rzucił figlarnie, a ona westchnęła z udawaną irytacją.
– To retoryczne pytanie?
– Tak – zaśmiał się. Pokręciła głową pobłażliwie, ale i tak wbiła mu palec w bok. Hancock tylko zaczął rechotać bardziej.
– Jesteś nienormalny – parsknęła i ona. Hancock wyszczerzył zęby i wciągnął ją sobie na pierś.
– Ja też cię kocham – mruknął z zadowoleniem i przywiódł ją do pocałunku, który szybko przerodził się w ich całą eskapadę. Aina wyłuskała się z jego ciasnego objęcia, by wesprzeć się na łokciu i spojrzeć mu w twarz.
Przyglądała mu się w milczeniu przez dłuższą chwilę, a gdy w końcu zebrała siły, by zacząć: – Hancock… – on nagle przerwał jej:
– Opowiedz mi o Nate’cie.
Ainę wryło w łóżko. Podniosła się nieco i nawet usiadłaby mu na biodrach, ale Hancock wyraźnie nie miał zamiaru jej na to pozwolić. – John… – powtórzyła.
Wydał z siebie znajomy pomruk. – Nie masz się o co martwić. Wiem po prostu, że wciąż o nim myślisz i wciąż za nim tęsknisz.
– Przepraszam… – szepnęła. Hancock położył jej dłoń na policzku.
– Nie masz za co przepraszać – odparł. – Ale jeśli mi o nim opowiesz, może przestaniesz się czuć, jakbyś miała? Jakbyś musiała się z tym kryć po kątach, jakbym nie wiedział, że miałaś z nim ileś lat małżeństwa i dziecko? – Aina milczała, więc kontynuował: – Nie jestem okrutny, słońce. Nie oczekuję, że to wszystko nagle odrzucisz na bok tylko dlatego, że ja się wprosiłem do twojego życia.
– Wcale się nie…
– Podniósł dłoń, żeby ją uciszyć. – To normalne, że masz do niego uczucia. Po prostu chciałbym wiedzieć więcej.
Aina wzięła głębszy oddech i ułożyła się wygodniej na jego torsie i swoim łokciu zanim w końcu, ze łzami w oczach, zaczęła mówić: – Nate był… żołnierzem. Niepodważalnie. I głęboko wierzył w to, jak wyglądało wtedy nasze życie.
– A ty nie?
– Nieszczególnie. – Westchnęła. – Ale to było długo, długo po ślubie. Przed, cóż… Wtedy jeszcze byliśmy młodzi i głupi, i przeraźliwie naiwni. I jeszcze bardziej zakochani. – Zamrugała i łzy natychmiast popłynęły jej po policzkach. Hancock ścierał je jedną po drugiej, słuchając w milczeniu. – Myślałam, że byliśmy nierozłączni, na dobre i na złe, że zawsze będziemy się wspierać i że zawsze będę mogła na niego liczyć. A potem on zaciągnął się do wojska.
– Ałć. – Hancock tylko pokręcił lekko głową.
– To za mało powiedziane – westchnęła z goryczą. – Nawet mnie nie zapytał o zdanie; nie było żadnej dyskusji. „Bo trzeba.” A to, że wszyscy naokoło chwalili go pod niebiosa i dziękowali mu za jego poświęcenie, oczywiście nie miało z tym nic wspólnego. – Przełknęła łzy. – Ale jakoś nikogo nie obchodziło moje poświęcenie ani to, co ja straciłam.
Hancock, błądząc kciukiem po jej dłoni, znów otarł jej łzy. Szczękę miał mocno zaciśniętą, ale milczał, i Aina, skupiona na swoim bólu i wspomnieniach, nie zauważyła różnicy.
– Od czasu do czasu przyjechał do domu, gdy dostał dłuższą przepustkę, ale tak naprawdę… Tak naprawdę nie miałam męża przez cztery lata. I pewnie byłoby dłużej, gdyby nie wprowadzili limitu na służbę w armii; przysięgam, że jak zaczął, to po prostu nie mógł skończyć. Kiedy przyjeżdżał, tylko o tym mówił: opowieści z baraków, z wypadów z innymi żołnierzami, z pola bitwy… Naprawdę brzmiało to tak, jakby lubił zabijać.
Hancock wzruszył ramionami, niby to niezobowiązująco. – Ja lubię zabijać.
Aina stłumiła dreszcz. – Ja też, ale… teraz, w tym życiu, nie mamy wyboru. W tamtych czasach coś takiego było… przerażające, z braku lepszego słowa. – Hancock jedynie zmierzył ją wzrokiem, który mówił, miała nadzieję, żeby kontynuowała. – Kiedy w końcu wrócił na stałe, nie był już tym samym człowiekiem. Koszmary, paranoja… – Westchnęła, wskazując na swoje czoło. – Powiedziałam ci już kiedyś, że to on mi zafundował tę bliznę.
Hancock przytaknął i ucałował ją w sam środek, posyłając falę dreszczy po jej plecach. – A mimo to nie tylko z nim zostałaś, ale urodziłaś mu syna?
Aina patrzyła mu w oczy przez moment, szukając wyjaśnienia, jak mógł powiedzieć coś tak oskarżycielskiego tak delikatnym tonem… a potem westchnęła, przełykając łzy. – To nie takie proste. W tamtych czasach…
– Przestań się już zasłaniać „czasami”! – Hancock warknął nagle, aż Aina odskoczyła, zaskoczona. – Jakie to ma znaczenie, kiedy mąż cię tłucze?
– Nie zasłaniam się – burknęła, choć przez łzy, i powtórzyła: – To nie takie proste.
– Dla mnie wydaje się bardzo proste. Co z tego, że ludzie by plotkowali, albo że by się dowiedzieli, co zrobił, kiedy alternatywą jest, żeby robił to dalej?
Aina pokręciła smutno głową, podwijając kolana pod brodę. – Uwierz mi, ludzie wiedzieli. I plotkowali. Ale… to nie był on, nie rozumiesz? To wojna go tak zmieniła. Był chory. I nie miał szans na wyzdrowienie, jeśli bym go zostawiła w takim stanie. A po części całe życie mnie uczono, że żona ma być wierna na dobre i na złe, a to nie takie proste do obejścia. Więc… nawet jeśli w głębi duszy wiedziałam, że to coś, ten… potencjał do brutalności musiał tkwić w nim od zawsze, że byłam po prostu zbyt ślepa, by to dostrzec zanim było za późno, to i tak… I tak nie chciałam tego dostrzec. Więc musiałam – lub tylko wmawiałam sobie, że musiałam – „wyleczyć” go ze stresu pourazowego, żeby się w końcu przekonać, kto się krył pod spodem: mężczyzna, w którym się zakochałam, czy ten, za którego wyszłam.
Hancock milczał, trawiąc jej słowa, z ramieniem niepewnie otwartym, by ją przytulić, ale Aina wydawała się ślepa na wszystko, kiedy ocierała napływające do oczu łzy. Smutne jęknięcie było ich jedynym ostrzeżeniem zanim Psochłap wprosił się na łóżko tylko po to, żeby owinąć się wokół Ainy, przy okazji tratując Hancockowi wszystkie części ciała, które kochał najbardziej.
– Och, ty wielki, głupi futrzaku… – wydusił on przez własne łzy, próbując, bezskutecznie, usunąć się spod psiego cielska. Aina w końcu pozwoliła Psochłapowi powalić się na pościel i, wciąż ze śmiechem na ustach, wtuliła się znów w Hancocka. I tak zasnęli, Hancock z twarzą w jej włosach, Aina ze łzami jeszcze tężejącymi na policzkach, a oboje z Psochłapem rozciągniętym w poprzek ich ciał jak urocza, ciepła, acz mało efektywna kołderka.

Jego poparzone radiacją dłonie błądziły po jej ciele pobożnie, świątobliwie, z uwielbieniem pieszcząc każdą linię i kształt tak, jak nigdy dotąd; ale ich drżenie i jego płytki, podenerwowany oddech zdradzały strach, który w nim tkwił. A miał pełne prawo się bać. To wszystko było dla nich nowe i nieznane. I nie było odwrotu.
A ona dobrze wiedziała, jak się czuł. Ona też się bała. Była tak struchlała, że ledwo mogła oddychać. Tak przerażona, z sercem bijącym tak prędko, jakby miała spanikowanego kolibra w piersi, szaleńczo tłukącego się jej po żebrach, aby tylko uciec, czmychnąć, i znów zaznać wolności. Ale ona nigdy już nie będzie wolna. Była spętana i przytroczona do tego zepsutego świata niedostrzegalnymi łańcuchami, związana z tymi, których kochała, nawet kiedy zdradzali jej miłość na najgorsze z możliwych sposobów. A mimo to wciąż nie mogła uciec.
Ucałowała jego wąskie, mdłe usta.
Powinni byli wybrać sen.