K: „Ja chcę drugą część Arki Przymierza.”
N: „NIE.”
S: „Ale, no nie wiem... O czym miałabym tam pisać?”
K: „Jak to o czym? Dalszy ciąg! Spójrz ile ich tam jeszcze zostało!”
+
S: „To będzie takie powtarzalne...”
N: „Możesz zrobić, że z jednej z nich nagle wyskoczą tentakle i będzie
byczo-tentaklowy hentai.”
S: „O! Dobre! Dajcie mi 15 minut.”
+
Proszę... BŁAGAM... Nie porzucajcie mojego bloga. Nie spisujcie go na straty... Przysięgam, że coś takiego się więcej nie zdarzy... ;___;
PS. To naprawdę nie moja wina. K i N mi kazali ;_____;
(A do tego dowiedziałam się, że w następnym semestrze będziemy ćwiczyć robienie badania rektalnego prostaty byka...)
PS. To naprawdę nie moja wina. K i N mi kazali ;_____;
(A do tego dowiedziałam się, że w następnym semestrze będziemy ćwiczyć robienie badania rektalnego prostaty byka...)
Motto:
Taaatooo, przytuuul mniee...
Nigdy nie byłem dobrym ojcem.
Ale teraz nie miało to już większego znaczenia,
gdy tak wesoło, acz coraz wolniej i mniej energicznie, uderzałem biodrami o zad
mojej piątej córeczki. Zsunąłem się z niej i kuksańcem dałem jej do
zrozumienia, żeby odeszła. Miejsca w rzędzie po mojej prawej stronie były już
puste, jeśli pominąć moją najmłodszą latorośl, która leżała na trawie na wpół
zdechła, najwyraźniej niezdolna do dźwignięcia się na nogi po tym, jak
staranowałem jej krówczość. Westchnąłem ciężko i podszedłem do następnej.
Już z trudem przyszło mi na nią wskoczyć. Moje
łydy i uda cierpiały katusze, nieprzyzwyczajone do samotnego utrzymywania mojej
poważnej masy przez tyle czasu bez przerwy. Znużony, objąłem córkę za biodrami
i musiałem kilka razy uderzyć na ślepo zanim w końcu udało mi się trafić w jej
zbyt wysoko położone wejście. Wrzasnęła, niby to z bólu, niby z rozkoszy.
Kątem oka widziałem, jak stary karmiciel kręci
głową, a dużo młodszy mężczyzna obok, ubrany w biały fartuch, którzy zawsze
nosili ci gwałciciele bydła, zapisywał coś na kartce z podkładką. Zamuczałem
siarczyście. Być może moje szanse bycia staranowanym przez tabun koni nie
zmaleją kompletnie do niczego, jeśli ci dwaj uznają, że ja jestem kompletnie do niczego.
Skupiłem się więc na swoim zadaniu, czy raczej –
próbowałem się skupić, ale nagle wzrok zaszedł mi czarną mgłą i poczułem, jak z
nozdrzy zaczyna mi ciec krew. Czym prędzej zsunąłem się z mojej córkochanki,
żeby czym prędzej wytrzeć nos o trawę. Muknęła zawiedziona i obróciła się, zapewne
po to, żeby mnie złajać, a ujrzała tylko, jak powalany juchą staram się złapać
równowagę, i to, co zobaczyła, niezwykle jej nawet nie ruszyło. Wyglądała wręcz
na obrażoną. Suka... ym, krowa jedna.
Stałem jeszcze na chwiejnych nogach, ale z każdą
chwilą byłem coraz bardziej przekonany, że długo to już nie potrwa. Stary
karmiciel krzyczał coś z przerażeniem, ale odpowiadał mu tylko spokojny głos
tego drugiego – chuja, który nawet swojego chudego ludzkiego dupska nie ruszył,
żeby mi pomóc. Pewnie już spisał mnie na straty i szkoda mu nawet tych kilku
strzykawek usypiadła, żeby mi zakończyć cierpienie.
Którego zresztą wcale tak bardzo nie czułem.
Jasne, to było dość nieprzyjemne, nie widzieć niczego do końca i słaniać się na
nogach, kiedy powinienem raczej kroczyć dumnie po pastwisku i bezceremonialnie
rżnąć każdą dużą parzystokopytną paniusię, która mi się nawinie, ale nie
powiedziałbym zaraz, że cierpię. Oj tam, lekkie zawroty głowy. Może drobna
ślepota. I tylko trochę krwawienia wewnętrznego. Pikuś.
Jak ten pies, Pikuś. Hej, pamiętacie Pikusia? Miał
taki durny zakręcony ogon. taki cały chudy i jeszcze w tym okropnym szarym
kolorze. Wyglądał jak szczotka do kanek pomykająca na czterech debilnie długich
łapach. I bardzo głupio się cieszył, jak mnie widział. Jakby go podniecał widok
istoty większej od niego przynajmniej 20 razy, która mogłaby go zmieść z
powierzchni ziemi jednym kopniakiem. W sumie nawet uroczy był, ten Pikuś.
A potem Pikuś zniknął. Zabawne, tego dnia
przyjechał do nas ten sam gwałciciel krów, który teraz stał nieco dalej i przyglądał
mi się badawczo. Hm.
- RATUJ GO, RATUJ! – wrzeszczał na niego stary
karmiciel. Uszy mnie bolały od jego krzyków. Mógłby zamknąć jadaczkę. Byłbym
zobowiązany. – NO NA CO CZEKASZ, TY
SZARLATANIE?! RATUJ GO! MOJE DZIESIĘĆ TYSIĘCY ZŁOTYCH ZARAZ PADNIE, A TY STOISZ
JAK ZASRANY BARAN!
W sumie, nawet mnie to wzruszyło. Nawet nie
wiedziałem, że jestem tyle dla niego wart.
Pierwszy raz poczułem, że komuś na mnie zależy...
A potem nagle wrzaski ucichły. Zapadła niezwykle
niepokojąca cisza, więc otworzyłem oczy, żeby zobaczyć, co się dzieje, i – o dziwo
– nawet zobaczyłem. I oczom nie mogłem uwierzyć.
Moja ostatnia córkochanka właśnie wydawała z
siebie przerażające, wściekłe ryczenie, podczas gdy jej brzuch był przebijany
przez przynajmniej tuzin dziwacznych, salamandrowatych macek. Kilka z nich
położyło jej się na grzbiecie, a pozostałe wyciągnęły się wzdłuż boków, jakby
próbując coś złapać... Ale dopiero gdy postąpiła krok w moją stronę, zdałem
sobie sprawę, że byłem to ja.
Oczywiście, zacząłem uciekać, ile sił w nogach,
ale że sił tychże nie było wcale wiele, całkiem szybko mój pysk spotkał się z
aromatyczną ziemią. I wtedy to poczułem. Jakby tysiące śliskich robali sunęło
mi po skórze, pod włos, szukając tylko miejsca zaczepienia.
Spojrzałem za siebie, ale to, co ujrzałem, nie było
już moją córką. Jakimś cudem przekształciła się w przerażającego potwora, wiele
potężniejszego od tej małej filigranowej krówki, którą jeszcze całkiem niedawno
usiłowałem zapłodnić; skóra z jej pyska była jakby odrzucona do tyłu, a z
nagiej, obficie umięśnionej czaszki wystawała ohydna, wydłużona szczęka, która
wyglądała tak, jakby jej jedynym przeznaczeniem było... ssanie? I nim zdążyłem
choćby zamuczeć, owa szczęka opadła ku mojej byczości i dosłownie ją połknęła.
Nie, nie żartuję. Z przerażenia zacisnąłem powieki
i przysięgam, że gdy otworzyłem je pięć sekund później, mojego prącia nie było.
Nawet nie sterczał żaden kikut.
Po prostu zniknęło.
Ono zwyczajnie... zniknęło.
Zawyłem. No nie możecie mi się dziwić. Moja głowa
była przepełniona strachem, rozpaczą i tysiącem pytań bez odpowiedzi, na
przykład jak mój największy i najpiękniejszy atrybut zmieścił się w tej maleńkiej,
tylko lekko wydłużonej szczęce, szczególnie że nie widziałem, żeby coś
ogromnego i esowacie wygiętego spływało w dół odsłoniętego przełyku mojej
przymuszonej, ale wyraźnie niezadowolonej z moich usług nałożnicy.
Ale, to, co zobaczyłem dalej, sprawiło, że
zupełnie zapomniałem o mojej byczości.
Szyja mojej córki, bowiem, kończyła się nie na
kłębie, ale nie kończyła się w ogóle. Była uniesiona w powietrzu przez jedną z
tych obrzydliwych macek, która zatknęła ją na siebie jak na patyk i wymachiwała
nią, wyraźnie urzeczona smakiem mojego penisa. Dopiero teraz zdałem sobie
sprawę, że szczęka prawdopodobnie należała do niej.
Po ziemi pełzło do mnie kolejne pół tuzina macek.
I kiedy tylko zacząłem się zastanawiać, które z jąder kocham bardziej, jedna z
nich schwyciła mnie za ogon, a druga... no cóż, druga, i trzecia, i czwarta, i
jeszcze kilka kolejnych, postanowiły chyba zemścić się na mnie za to, jak
potraktowałem swoje córy, gdyż... Jakby to powiedzieć... Zaczęły mi robić to,
co ja robiłem najlepiej na innych.
Zaryczałem zdumiony, a potem zaryczałem ponownie,
gdy wreszcie dotarł do mnie ból. Zacząłem rzucać się i tarzać po tej okropnej,
kłującej ziemi, usiłując się wyrwać i uciec, ale bezskutecznie – kolejne kilka
macek owinęło mi się wokół ciała i zaciskały się tym bardziej, im bardziej się
starałem. Opadłem w końcu bez sił, które w większości wykorzystałem na... Och,
cóż za jebana ironia.
Szczerze powiedziawszy, byłem już zmęczony tym
byczym gównem. Szczególnie tym, które zaczęło ze mnie wypływać w niezwykle
nieprzyjemny sposób, najwyraźniej rozpuszczone śliną tego potworzyska. Macki,
które nie były w tej chwili zajęte trawieniem mojej dopiero co z trudem
uformowanej treści pokarmowej, obróciły mnie dookoła, niezwykle
wspaniałomyślnie, żebym mógł zobaczyć, co się działo na reszcie pastwiska.
Gwałciciela bydła nigdzie nie było, choć w mojej
obecnej sytuacji jego dawne zbrodnie bladły. Stary karmiciel chyba zszedł był
na zawał, bo niezwykle siny i względnie nieruchomy leżał na ziemi bezwładny jak
laleczka. Pozostałe krowy na pastwisku najwyraźniej wzięły i uciekły, roznosząc
płot w strzępy, zostawiając mnie na pastwę tego czegoś, jeśli pominąć moją
najmłodszą latorośl, która dalej leżała na trawie, pożywiając się nią w
przerwach między cichym pomukiwaniem a ciekawskim obserwowaniem rozwoju
wydarzeń.
- Na co się gapisz, mała krowo – powiedziałem, czy
raczej chciałem powiedzieć, ale moje gardło zostało spenetrowane przez jeszcze
jedną mackę, która właśnie wychynęła z bulgocącej treści żwacza porozrzucanego
po prawie całym pastwisku truchła. Tak wygięty, zostałem zmuszony do
wpatrywania się w już-nie-jałówkę, gdy tak podjadała zachlapaną krwią trawę, i
mógłbym przysiąc, że w jej oczach widziałem błysk triumfu – szczególnie gdy
poczułem, jak coś zostaje we mnie wpompowane z niezwykłą siłą. Nagle wszystko
rozjaśniało oślepiającym blaskiem i pozwoliłem sobie się w nim zatopić; było
już za późno, gdy dostrzegłem, że dociera ono z jej świeżo zapłodnionej małej
Arki Przymierza...