Szybki Newsletter

SZYBKI NEWSLETTER

- nowe tytuły postów! z tagiem z fandomem, żeby nie było niespodzianek, jako że mi się tych fandomów narobiło a narobiło
- na samym dole strony jest lista tagów, a nad nią dodałam wyjaśnienia do niektórych tagów, bo już mnie ludzie pytali

- jeśli ktoś chce, a np. nie może wykorzystać tego czegoś pod spodem, co się nazywa "Subskrybuj" (bo byli ludzie, co mieli z tym problemy), to zostało mi jeszcze 9 miejsc dla powiadomień na e-maila (czyli podajecie mi maila, ja go tu wpisuję, i każda opublikowana notka będzie wam wysyłana... no. Ma to sens?)

niedziela, 12 października 2014

Arka Przymierza... DWA. (Nie czytajcie. Ostrzegałam.)

Tytułem wstępu:
K: „Ja chcę drugą część Arki Przymierza.”
N: „NIE.”
S: „Ale, no nie wiem... O czym miałabym tam pisać?”
K: „Jak to o czym? Dalszy ciąg! Spójrz ile ich tam jeszcze zostało!”

+

S: „To będzie takie powtarzalne...”
N: „Możesz zrobić, że z jednej z nich nagle wyskoczą tentakle i będzie byczo-tentaklowy hentai.”
S: „O! Dobre! Dajcie mi 15 minut.”

+

Proszę... BŁAGAM... Nie porzucajcie mojego bloga. Nie spisujcie go na straty... Przysięgam, że coś takiego się więcej nie zdarzy... ;___;

PS. To naprawdę nie moja wina. K i N mi kazali ;_____;
(A do tego dowiedziałam się, że w następnym semestrze będziemy ćwiczyć robienie badania rektalnego prostaty byka...)


Motto:
Taaatooo, przytuuul mniee...



Nigdy nie byłem dobrym ojcem.
Ale teraz nie miało to już większego znaczenia, gdy tak wesoło, acz coraz wolniej i mniej energicznie, uderzałem biodrami o zad mojej piątej córeczki. Zsunąłem się z niej i kuksańcem dałem jej do zrozumienia, żeby odeszła. Miejsca w rzędzie po mojej prawej stronie były już puste, jeśli pominąć moją najmłodszą latorośl, która leżała na trawie na wpół zdechła, najwyraźniej niezdolna do dźwignięcia się na nogi po tym, jak staranowałem jej krówczość. Westchnąłem ciężko i podszedłem do następnej.
Już z trudem przyszło mi na nią wskoczyć. Moje łydy i uda cierpiały katusze, nieprzyzwyczajone do samotnego utrzymywania mojej poważnej masy przez tyle czasu bez przerwy. Znużony, objąłem córkę za biodrami i musiałem kilka razy uderzyć na ślepo zanim w końcu udało mi się trafić w jej zbyt wysoko położone wejście. Wrzasnęła, niby to z bólu, niby z rozkoszy.
Kątem oka widziałem, jak stary karmiciel kręci głową, a dużo młodszy mężczyzna obok, ubrany w biały fartuch, którzy zawsze nosili ci gwałciciele bydła, zapisywał coś na kartce z podkładką. Zamuczałem siarczyście. Być może moje szanse bycia staranowanym przez tabun koni nie zmaleją kompletnie do niczego, jeśli ci dwaj uznają, że ja jestem kompletnie do niczego.
Skupiłem się więc na swoim zadaniu, czy raczej – próbowałem się skupić, ale nagle wzrok zaszedł mi czarną mgłą i poczułem, jak z nozdrzy zaczyna mi ciec krew. Czym prędzej zsunąłem się z mojej córkochanki, żeby czym prędzej wytrzeć nos o trawę. Muknęła zawiedziona i obróciła się, zapewne po to, żeby mnie złajać, a ujrzała tylko, jak powalany juchą staram się złapać równowagę, i to, co zobaczyła, niezwykle jej nawet nie ruszyło. Wyglądała wręcz na obrażoną. Suka... ym, krowa jedna.
Stałem jeszcze na chwiejnych nogach, ale z każdą chwilą byłem coraz bardziej przekonany, że długo to już nie potrwa. Stary karmiciel krzyczał coś z przerażeniem, ale odpowiadał mu tylko spokojny głos tego drugiego – chuja, który nawet swojego chudego ludzkiego dupska nie ruszył, żeby mi pomóc. Pewnie już spisał mnie na straty i szkoda mu nawet tych kilku strzykawek usypiadła, żeby mi zakończyć cierpienie.
Którego zresztą wcale tak bardzo nie czułem. Jasne, to było dość nieprzyjemne, nie widzieć niczego do końca i słaniać się na nogach, kiedy powinienem raczej kroczyć dumnie po pastwisku i bezceremonialnie rżnąć każdą dużą parzystokopytną paniusię, która mi się nawinie, ale nie powiedziałbym zaraz, że cierpię. Oj tam, lekkie zawroty głowy. Może drobna ślepota. I tylko trochę krwawienia wewnętrznego. Pikuś.
Jak ten pies, Pikuś. Hej, pamiętacie Pikusia? Miał taki durny zakręcony ogon. taki cały chudy i jeszcze w tym okropnym szarym kolorze. Wyglądał jak szczotka do kanek pomykająca na czterech debilnie długich łapach. I bardzo głupio się cieszył, jak mnie widział. Jakby go podniecał widok istoty większej od niego przynajmniej 20 razy, która mogłaby go zmieść z powierzchni ziemi jednym kopniakiem. W sumie nawet uroczy był, ten Pikuś.
A potem Pikuś zniknął. Zabawne, tego dnia przyjechał do nas ten sam gwałciciel krów, który teraz stał nieco dalej i przyglądał mi się badawczo. Hm.
- RATUJ GO, RATUJ! – wrzeszczał na niego stary karmiciel. Uszy mnie bolały od jego krzyków. Mógłby zamknąć jadaczkę. Byłbym zobowiązany.  – NO NA CO CZEKASZ, TY SZARLATANIE?! RATUJ GO! MOJE DZIESIĘĆ TYSIĘCY ZŁOTYCH ZARAZ PADNIE, A TY STOISZ JAK ZASRANY BARAN!
W sumie, nawet mnie to wzruszyło. Nawet nie wiedziałem, że jestem tyle dla niego wart.
Pierwszy raz poczułem, że komuś na mnie zależy...
A potem nagle wrzaski ucichły. Zapadła niezwykle niepokojąca cisza, więc otworzyłem oczy, żeby zobaczyć, co się dzieje, i – o dziwo – nawet zobaczyłem. I oczom nie mogłem uwierzyć.
Moja ostatnia córkochanka właśnie wydawała z siebie przerażające, wściekłe ryczenie, podczas gdy jej brzuch był przebijany przez przynajmniej tuzin dziwacznych, salamandrowatych macek. Kilka z nich położyło jej się na grzbiecie, a pozostałe wyciągnęły się wzdłuż boków, jakby próbując coś złapać... Ale dopiero gdy postąpiła krok w moją stronę, zdałem sobie sprawę, że byłem to ja.
Oczywiście, zacząłem uciekać, ile sił w nogach, ale że sił tychże nie było wcale wiele, całkiem szybko mój pysk spotkał się z aromatyczną ziemią. I wtedy to poczułem. Jakby tysiące śliskich robali sunęło mi po skórze, pod włos, szukając tylko miejsca zaczepienia.
Spojrzałem za siebie, ale to, co ujrzałem, nie było już moją córką. Jakimś cudem przekształciła się w przerażającego potwora, wiele potężniejszego od tej małej filigranowej krówki, którą jeszcze całkiem niedawno usiłowałem zapłodnić; skóra z jej pyska była jakby odrzucona do tyłu, a z nagiej, obficie umięśnionej czaszki wystawała ohydna, wydłużona szczęka, która wyglądała tak, jakby jej jedynym przeznaczeniem było... ssanie? I nim zdążyłem choćby zamuczeć, owa szczęka opadła ku mojej byczości i dosłownie ją połknęła.
Nie, nie żartuję. Z przerażenia zacisnąłem powieki i przysięgam, że gdy otworzyłem je pięć sekund później, mojego prącia nie było.
Nawet nie sterczał żaden kikut.
Po prostu zniknęło.
Ono zwyczajnie... zniknęło.
Zawyłem. No nie możecie mi się dziwić. Moja głowa była przepełniona strachem, rozpaczą i tysiącem pytań bez odpowiedzi, na przykład jak mój największy i najpiękniejszy atrybut zmieścił się w tej maleńkiej, tylko lekko wydłużonej szczęce, szczególnie że nie widziałem, żeby coś ogromnego i esowacie wygiętego spływało w dół odsłoniętego przełyku mojej przymuszonej, ale wyraźnie niezadowolonej z moich usług nałożnicy.
Ale, to, co zobaczyłem dalej, sprawiło, że zupełnie zapomniałem o mojej byczości.
Szyja mojej córki, bowiem, kończyła się nie na kłębie, ale nie kończyła się w ogóle. Była uniesiona w powietrzu przez jedną z tych obrzydliwych macek, która zatknęła ją na siebie jak na patyk i wymachiwała nią, wyraźnie urzeczona smakiem mojego penisa. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że szczęka prawdopodobnie należała do niej.
Po ziemi pełzło do mnie kolejne pół tuzina macek. I kiedy tylko zacząłem się zastanawiać, które z jąder kocham bardziej, jedna z nich schwyciła mnie za ogon, a druga... no cóż, druga, i trzecia, i czwarta, i jeszcze kilka kolejnych, postanowiły chyba zemścić się na mnie za to, jak potraktowałem swoje córy, gdyż... Jakby to powiedzieć... Zaczęły mi robić to, co ja robiłem najlepiej na innych.
Zaryczałem zdumiony, a potem zaryczałem ponownie, gdy wreszcie dotarł do mnie ból. Zacząłem rzucać się i tarzać po tej okropnej, kłującej ziemi, usiłując się wyrwać i uciec, ale bezskutecznie – kolejne kilka macek owinęło mi się wokół ciała i zaciskały się tym bardziej, im bardziej się starałem. Opadłem w końcu bez sił, które w większości wykorzystałem na... Och, cóż za jebana ironia.
Szczerze powiedziawszy, byłem już zmęczony tym byczym gównem. Szczególnie tym, które zaczęło ze mnie wypływać w niezwykle nieprzyjemny sposób, najwyraźniej rozpuszczone śliną tego potworzyska. Macki, które nie były w tej chwili zajęte trawieniem mojej dopiero co z trudem uformowanej treści pokarmowej, obróciły mnie dookoła, niezwykle wspaniałomyślnie, żebym mógł zobaczyć, co się działo na reszcie pastwiska.
Gwałciciela bydła nigdzie nie było, choć w mojej obecnej sytuacji jego dawne zbrodnie bladły. Stary karmiciel chyba zszedł był na zawał, bo niezwykle siny i względnie nieruchomy leżał na ziemi bezwładny jak laleczka. Pozostałe krowy na pastwisku najwyraźniej wzięły i uciekły, roznosząc płot w strzępy, zostawiając mnie na pastwę tego czegoś, jeśli pominąć moją najmłodszą latorośl, która dalej leżała na trawie, pożywiając się nią w przerwach między cichym pomukiwaniem a ciekawskim obserwowaniem rozwoju wydarzeń.

- Na co się gapisz, mała krowo – powiedziałem, czy raczej chciałem powiedzieć, ale moje gardło zostało spenetrowane przez jeszcze jedną mackę, która właśnie wychynęła z bulgocącej treści żwacza porozrzucanego po prawie całym pastwisku truchła. Tak wygięty, zostałem zmuszony do wpatrywania się w już-nie-jałówkę, gdy tak podjadała zachlapaną krwią trawę, i mógłbym przysiąc, że w jej oczach widziałem błysk triumfu – szczególnie gdy poczułem, jak coś zostaje we mnie wpompowane z niezwykłą siłą. Nagle wszystko rozjaśniało oślepiającym blaskiem i pozwoliłem sobie się w nim zatopić; było już za późno, gdy dostrzegłem, że dociera ono z jej świeżo zapłodnionej małej Arki Przymierza...