Szybki Newsletter

SZYBKI NEWSLETTER

- nowe tytuły postów! z tagiem z fandomem, żeby nie było niespodzianek, jako że mi się tych fandomów narobiło a narobiło
- na samym dole strony jest lista tagów, a nad nią dodałam wyjaśnienia do niektórych tagów, bo już mnie ludzie pytali

- jeśli ktoś chce, a np. nie może wykorzystać tego czegoś pod spodem, co się nazywa "Subskrybuj" (bo byli ludzie, co mieli z tym problemy), to zostało mi jeszcze 9 miejsc dla powiadomień na e-maila (czyli podajecie mi maila, ja go tu wpisuję, i każda opublikowana notka będzie wam wysyłana... no. Ma to sens?)

środa, 28 września 2016

[the 100] Nagroda (Bellamy x Elea + surprise)

Światło wdzierało się do ich kwater przez niepasujące do niczego okno, które Bell uparł się tam zainstalować, gdy tylko Abby im je przydzieliła. Elea z początku chciała prostestować, ale musiała przyznać mu rację, że po tylu miesiącach spędzonych na Ziemi byli oboje przyzwyczajeni do budzenia się do świergotu ptaków, promieni słońca, krzątających się ludzi, wciąż powolnych porannym zaspaniem, odległych odgłosów dzikich zwierząt i szumu lasu; a jeśli któregoś z tych dźwięków brakowało, miał rację, że zrywali się w stanie graniczącym z paniką i gotowi do walki, co się zupełnie nie przydawało w ufortyfikowanym, zaludnionym obozie z systemem alarmowym. Zainstalował więc z pomocą inżynierii przebudowane okno z jednego ze starych korytarzy, które to okno trzymali wiecznie otwarte, nawet gdy lało jak z cebra. Teraz sączyło się przez nie świeże, burzowe powietrze, a i niewielka rozpryśnięta na wszystkie strony kałuża na podłodze świadczyła, że noc nie była całkiem spokojna. Elea zaczęła się mimowolnie zastanawiać, czy Arka była w jakiś sensowny sposób zabezpieczona przed piorunami, a jeśli nie, to czy mogą się wszyscy w środku usmażyć jak krewetki, gdyby takie napięcie poszło po tych metalowych ścianach? Musi pamiętać, żeby zapytać o to Raven przy najbliższej okazji.
Podwójne łóżka Arki były równie niewygodne, co pojedyncze, i Elea, przyzwyczajona już do spania na ziemi tudzież hamakach na drzewach, nie była pewna, czy potrzebowała takiego przypomnienia dawnego życia. Bell oddychał spokojnie obok i najwyraźniej ani myślał budzić się sam. Elea uśmiechnęła się do siebie. Od kiedy tylko sypiali razem, jeszcze pod starym lądownikiem, Bell bezczelnie wykorzystywał to, że ona niezawodnie budziła się na pierwsze promienie słońca. Miała nieprzemożną ochotę zostawić go tak, śpiącego, ale czekała ich dzisiaj wspólna misja zwiadowcza i im wcześniej wyruszą, tym mniejsza szansa, że wrócą po zmroku. Raczej nie lubiła wracać po zmroku.
Obróciła się do Bella, który wciąż oddychał równo i głęboko, z twarzą obróconą lekko ku niej i o tak niewinnym i spokojnym wyrazie, jaki widziała u niego tylko, gdy spał, ostatnimi czasy. A właściwie to od kiedy zeszli na Ziemię. Czyli jakby od zawsze. Przesunęła mu dłonią po policzku - drgnął lekko, ale się nie ocknął. Z każdą sekundą coraz mniej chciała zarówno go budzić, jak i wyruszać na tę durną misję od Kane'a, a coraz bardziej pozwolić mu spać, samej zdrzemnąć się jeszcze u jego boku, a potem, gdy już oboje odzyskaliby kontakt ze światem, i tak nie wychodzić z łóżka przez cały dzień. Uśmiechnęła się do swoich myśli, ale tylko na moment. I tak nie mogli. I nie wiadomo, kiedy następnym razem będą mogli. Nagle zatęskniła za lądownikiem i ich prymitywnym obozowiskiem. Wtedy jeszcze nie zjebało się tak dużo. Wtedy jeszcze mieli czas dla siebie.
I teraz też będą mieli, choćby miało ją to zabić, czy raczej skończyć się reprymendą od Kane'a. Wpełzła na Bella delikatnie. Normalnie w takiej sytuacji zrobiłaby sobie poranny trening, a jego obudziła w ostatnim momencie do wyjścia, ale razem z burzowym powietrzem przez okno wlewała się słodka zapowiedź słonecznego wiosennego dnia i hormony szalały w niej jak tylko chciały.
Dopiero kiedy było mu nieco trudniej oddychać, a ona składała delikatne pocałunki na jego szyi i piersi, Bell otworzył z wolna powieki, zaspany i niepewny. Uśmiechnęła się do siebie, bo do niego jeszcze wyraźnie nie docierało w pełni, co się tak właściwie dzieje. Mimo to jego wargi rozwarły się nieco, rozległ się cichutki dźwięk westchnięcia, szczególnie gdy wiodła wargami w dół jego piersi; lecz gdy już zbliżała się do krawędzi jego spodni, chwycił nagle jej nadgarstek.
- Cześć, Bell, witamy w świecie żywych – wyszeptała radośnie.
- L, co w ciebie wstąpiło? - wymamrotał, drugą ręką przecierając twarz. Próbował zogniskować na niej wzrok, ale zarówno wczesna godzina, jak i jej dłoń szukająca sobie zajęcia na jego męskości, znacznie utrudniały mu zadanie.
- Wiosna - odparła z szerokim uśmiechem i wróciła na górę tylko po to, żeby go mocno ucałować. Delikatnie wsunęła mu dłoń pod pasek, spodziewając się dalszych protestów, ale tym razem Bell nie miał już żadnych. Zacisnął jej palce na karku i patrzył to w jej oczy, to usta, oddychając jakby coraz ciężej w miarę jak przyspieszała. W końcu jednak nie wytrzymał, schwycił ją w talii i przerzucił na poduszki, samemu zawisając nad nią; Elea zdołała nie przesunąć ręki ani o cal podczas tych manewrów, więc Bell, niczym w nagrodę, pozwolił jej jeszcze trochę go pomęczyć, kiedy to całował ją nieprzerwanie, ale potem odsunął się poza jej zasięg i tak skutecznie zawinął ją w kołdrę, że nie mogła mu już nic zrobić. A gdy upewnił się, że jest bezpieczny, pocałował ją w czoło i bez słowa, choć nieco jeszcze chwiejnym krokiem, odszedł pod prysznic.
Wydostawszy się z nakrycia, ruszyła natychmiast za nim, bezceremonialnie wpakowała się razem z nim do kabiny i nie czekając na pozwolenie opadła na kolana.
- Nie, L, musimy się zbier... - Ale jego protesty zostały przerwane przez niepowstrzymane westchnięcie, po którym wymamrotał już tylko: - Och, cholera, kobieto...
Niekontrolowanym szarpnięciem ręki odepchnął niechcący prysznic, przez co ciepła woda nie płynęła już w dół jego torsu, a gdzieś po ścianie kabiny. Bell jednak nie zwrócił na to zupełnie uwagi, zbyt zajęty jej wargami obejmującymi jego członka tak mocno, że z wyraźnym trudem kontrolował swoje gałki oczne. A gdy Elea przygryzła go lekko, Bell opadł plecami na ścianę i zawinął palce w jej włosy; ona w odpowiedzi wielbiła go najlepiej, jak umiała, czując już ciepło rozlewające jej się między udami, aż w końcu...
- Bellamy! - zdołali jedynie usłyszeć przez gęstą mgłę podniecenia i grube metalowe drzwi łazienki, zanim rzeczone drzwi rozsunęły się na oścież i stanął w nich nikt inny jak Kane, przyłapując ich na bądź co bądź gorącym uczynku. Elea odskoczyła od Bella, choć niezbyt chętnie, ale nie widziała sensu w ukrywaniu się - jej ciało nie było dla Kane'a niczym nowym. Bell jednak o tym nie wiedział i przymknął nieco kabinę, żeby zakryć ją przyciemnioną szybą drzwi; sam zaś owinął sobie ręcznik wokół bioder i zestąpił na posadzkę, w niezwykle seksowny sposób przeczesując palcami mokre włosy. Ani jedno, ani drugie nie robiło sobie wiele z bycia nakrytymi - za to Kane, spłoniwszy się jak nastoletnia dziewica, odwrócił wzrok, cofnął się za próg i już z pokoju, siląc się na surowość i autorytet, rzucił:
- Wy dwoje powinniście być już zwarci i gotowi do drogi, a nie... - Nie dokończył, ku rozbawieniu Elei. - Widzę was na odprawie za dziesięć minut, najlepiej ubranych.
- Ale nie koniecznie? - krzyknęła jeszcze za nim Elea, ale trzask drzwi sugerował, że Kane albo już nie słyszał, albo nie chciał słyszeć jej uwagi. Ze śmiechem wyszła za Bellem z łazienki, ale on zaczął od razu się ubierać i patrzył na nią jakby z niepokojem.
- Wpakujesz nas kiedyś w kłopoty - burknął.
- A bo to pierwszy raz - rzuciła z obezwładniającym uśmiechem, a gdy parsknął pobłażliwie, uwiesiła mu się na szyi, przyciskając do niego swoje nagie ciało póki jeszcze nie założył koszulki. Pokręcił głową, ale pocałował ją głęboko, przesunął jej dłońmi po piersiach i talii z taką miną, jakby niemożebnie kusiło go, by zjechać niżej, aż w końcu odsunął się i wrócił do szukania swojego munduru. Z braku innych opcji Elea również czym prędzej się zebrała, choć jeszcze na korytarzu zapinała na plecach swoją pałkę.
Kane powitał ich w sali odpraw ponurym wzrokiem. Bell zdążył już nałożyć profesjonalizm na twarz, więc tylko Elea uśmiechała się szeroko. Kane przedstawił im rozkazy, które w większości już znali lub których się domyślali: szybki zwiad Sektoru 4., krótki patrol leśnej drogi północnej i z powrotem. Było jasne, że Kane nie chciał ich przemęczać ze względu na jej niedawne urazy, na co Elea tylko przewróciła oczami. Jasne, oddychało jej się nieco ciężej ze względu na wycięty kawałek płuca, ale Abby jedynie sugerowała, żeby sobie robiła sobie lekkie treningi, dopóki jej ciało się nie przyzwyczai do zmniejszonej wymiany gazowej, a nie, żeby dostawała misje dla dziesięciolatków. Oczywiście Elea nie omieszkała powiedzieć o tym Kane'owi, ale on był nieugięty. Nie miał zamiaru mieć jej na sumieniu, jeśli dałby jej odrobinę zbyt trudne zadanie i znów trzeba ją było leczyć. Elei nie umknął fakt, że nie powiedział tego samego o Bellu, który przecież też dopiero niedawno skończył rehabilitację po swoich poparzeniach.
Zrezygnowali już wtedy z dalszych prób przemówienia Kane'owi do rozsądku i po prostu poszli do lasu. Już gdy przekroczyli bramę do Elei dotarł pierwszy podmuch ciepłego wiatru, niosący cudowny zapach igliwia, żywicy, ściółki. Gdy tylko weszli między drzewa, Elea znów poczuła to charakterystyczne uderzenie gorąca.
- Nie świruj - rzekł Bell, najwyraźniej dostrzegając jej błyszczący, rozgorączkowany wzrok. - Mamy zadanie do wykonania.
- Ale las, Bell - westchnęła, wciągając mocno powietrze. - Sam dobrze wiesz, jak działa na mnie las.
Zatrzymał ją wpół kroku, gdy już sięgała ku najbliższemu drzewu. - Kochana, gdy tylko wrócimy do Arki, zerżnę cię tak mocno i długo, jak tylko będziesz chciała - szepnął z bardzo bliska, ale sam nie zdołał się powstrzymać przed spojrzeniem na jej lekko rozchylone wargi. - Ale na razie, błagam, chociaż spróbuj się opanować.
- Spróbuję, niech ci będzie - odparła z uśmiechem, ale potem schwyciła go za kark, wpiła się w jego usta i pociągnęła go w głąb lasu, zatrzymując się w końcu na jakiejś sekwoi czy dębie, czy czymś równie starym - nie miała czasu spojrzeć. Bell z początku sprawiał wrażenie, jakby próbował się od niej odepchnąć, ale podniecenie z rana, a szczególnie brak spełnienia wyraźnie o twardo dawały się we znaki na udzie Elei. W ciągu ledwie kilku sekund poddał się i począł dłońmi sunąć jej po biodrach, wyraźnie próbując dostać się jej pod ubranie bez jego zdejmowania. Ona sama, również zdając sobie sprawę, że rozbieranie się to nie jest najlepszy pomysł, najpierw okrywała jego szyję pocałunkami, a potem sięgnęła mu mocno napiętej wypukłości na jego spodniach, co Bell nagrodził z trudem powstrzymywanym przeciągłym jękiem. Zanim jednak zdołała choćby rozpiąć mu rozporek, usłyszeli nagle coś, co w nich obojgu wywołało natychmiast przeraźliwe uderzenie adrenaliny - ryk Żniwiarza.
Przylgnęli do drzewa w pierwszym odruchu i nasłuchiwali. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo; ale gdy tylko pomyśleli o ucieczce, wrzask rozległ się ponownie i tym razem znacznie bliżej. Miał też inny ton. A więc jest ich więcej. Elea dostrzegła krople potu na czole Bellamy'ego, gdy wyjmowała pałkę z uprzęży. Jego dłoń kołowała przy kaburze.
- To niemożliwe - mruknął bardzo cicho ze wzrokiem wbitym w las. - Przecież Góra już...
- To muszą być jedni z najświeższych - odparła podobnym szeptem. - Inaczej już by nas wyczuli. Może jeszcze nikogo nie zjedli. Może to nawet przeżyjemy.
- Bądź cicho, L. - Głos Bella był cichy i opanowany. Elea czuła się tak, jakby powinna wierzyć w ten jego spokój, ale czuła tylko postępującą nerwicę.
- Nie mogę, zawsze mówię jak najęta, gdy się denerwuję. - Bell przygarnął ją do piersi, próbując ją uciszyć i, lub ochronić. - Może nas nie zauważą, co? - wydusiła w jego kurtkę.
- Wierzysz w to? - rzucił jeszcze zanim umilkł. Niebawem obok porykiwań zaczęli słyszeć również tupot, zdawałoby się, tuzina stóp. Elea zacisnęła jedną rękę na swojej pałce, a drugą na dłoni Bella. On cicho wyciągnął broń z kabury. Wstrzymując oddechy, czekali w napięciu na śmierć; horda Żniwiarzy przebiegła z wrzaskiem po obu stronach drzewa, pędząc z jakąś ślepą obsesją w poprzek drogi. Oboje odetchnęli z ulgą, jak mogliby przysiąc, całkiem cicho - a jednak ostatni z hordy nagle obrócił się i wbił w nich swoje gorzejące rozszalałe ślepia.
Bellamy strzelił mu w łeb zanim reszta w ogóle się choćby obróciła. Jest ich tylko czwórka, powtarzała sobie w myślach Elea, zaciskając zbielałe palce na ćwierćpałce. Uspokajając swój nierówny ze strachu oddech, czerpała siłę i pewność z twardego pnia za plecami. Zdusiła nagły, nieokiełznany instynkt, by wskoczyć na drzewo i uciec. Bell nie mógł tego zrobić. Nie zostawiłaby go tu przecież. A poza tym była ich tylko czwórka. Nie takie rzeczy...
Złapali Bella pierwszego. Odciągnęli go głębiej między drzewa tak szybko, że Elea nie zdołała ich dosięgnąć pałką na czas. Bellamy przyrżnął Żniwiarzowi w wykrzywioną twarz tak silnie, że ten aż się cofnął, ale wtedy drugi pchnął go wprost na powalony pień; ułamany konar wbił się mu pod ramię, aż krew trysnęła, a potem już wolniej zaczęła zalewać mu bok, barwiąc jego koszulkę na kolor żywej czerwieni. Elea nie zdążyła nawet wyszeptać jego imienia, a już jeden ze Żniwiarzy skoczył na nią, wbijając jej ramię prosto w żebra - jak dotychczas była pewna, że dawno wyzdrowiała, tak w jednej chwili udowodniono jej, że jednak nie. Uderzenie zwaliło ją z nóg, a ból odebrał dech w piersiach. Mech otoczył jej prawie złożone wpół ciało; pałka upadła w runo zbyt daleko, by mogła jej dosięgnąć. Ruszyła powoli ku Bellamy'emu, jeszcze zbyt słaba, by wstać, szepcząc tylko:
- Nie ruszaj się, Bell, ani o cal... Błagam, nie ruszaj się...
A on nawet nie mógł na nią spojrzeć, tak otumaniony bólem, że z jego ust wyrywało się jedynie jej imię, wypychane z nich raz po raz jakby z niebotycznym wysiłkiem. Próbowała go dosięgnąć, ale wtedy Żniwiarze wskoczyli na nią, silnymi rękami przyciskając do ziemi jej rozpostarte ramiona. Z przerażenia zupełnie zastygła; jeden z nich pochylił się, bardzo nisko, do jej szyi, a gdy już była pewna, że zaraz rozgryzie jej gardło, on zrobił coś, przez co jednocześnie zrozumiała i zaczęła żałować, że jednak nie mają zamiaru jej pożreć - wciągnął głęboko powietrze.
- Kurwa! Oni nie reagują na krew, tylko na feromony! - Szarpnęła się, jakimś szczęśliwym trafem odkopując jednego z nich tak silnie, że musiał ją puścić. Wyrywała się więc dalej, wyrżnęła któremuś w twarz, zalewając ją dodatkową porcją krwi, ale nagle dotarło ją kolejne z rzędu słabe "L" i ta chwila wahania kosztowała ją wolność. Żniwiarze pochwycili ją, tym razem znacznie skuteczniej, a ona wtuliła twarz w mech, łkając "nie, nie, nie, nie", gdy zaczęli z nieludzką siłą zrywać z niej ubrania. Bell poruszył się, jakby chciał jej pomóc, ale przy akompaniamencie jego jęku bólu spora fala krwi znów zalała jego bok. Elea poczuła łzy kłujące ją pod powiekami na samą myśl, że Bell się tu może zaraz wykrwawić, a ona... I nikt ich nawet nie szuka.
- Nie ruszaj się, Bell – mówiła jeszcze. Skoro ja tu nie umrę... – Zdławiła szloch. – Też masz przeżyć. Słyszysz mnie, Bellamy? – Łzy ciekły jej po twarzy, gdy czuła szorstkie, wilgotne krwią i błotem dłonie Żniwiarzy lgnące do jej ud i bioder. – Masz żyć! Zamknij oczy i oddychaj, i po prostu... NIE!
Jej słowa w jednej koszmarnej chwili zmieniły się w ryk bólu, gdy Żniwiarze przestali już udawać i poddali się swoim żądzom. Elea wtuliła twarz w mech, zacisnęła powieki, zagryzła zęby; runo zagłuszało jej przerywane krzyki, gdy Żniwiarze niczym dzikie bestie z nieopanowanumi popędami wbijali się w nią coraz szybciej i mocniej, nie zwracając najmniejszej uwagi na jej wzrastający wrzask. Odetchnęła z ulgą, gdy na moment dali jej spokój. Rozwyła się ponownie, gdy tym razem jej odbyt został wypełniony gorącem i bólem. Twarz miała całkiem mokrą od łez.
Już tylko jak przez mgłę widziała zarys Bellamy’ego z ułamanym konarem sterczącym krwawo spod ramienia. Wszystko inne zasłaniały jej wilgotne rzęsy i ohydne, brudne, brutalne ciała Żniwiarzy. I ból, szargający jej wnętrzności. Jej umysł szukał jakiejkolwiek ucieczki – do tego stopnia, że w pewnej chwili mogłaby przysiąc, że za drzewami zamajaczyła szara bryła lądownika, że zaraz obok pojawił się pomarańczowy namiot, a Bellamy, zamiast wykrwawiać się na śmierć, siedział na ławce z powalonego pnia i uśmiechał się do niej zapraszająco. Wyciągnął ku niej rękę – ale wtedy rzeczywistość dłonią Żniwiarza uderzyła ją w twarz. Chwyciła ją za szczękę. Elea zacisnęła zęby, znów próbując wyszarpnąć się z ich uścisku, ale poczuła, jak ramię prawie wypada jej z barku; umykała głową na boki, lecz to w ostatecznym rozrachunku również niewiele pomogło. Zmusili ją, by na nich spojrzała: dwie krwawe sylwetki na tle ciemnych drzew i szarego nieba. Jej las. Jej las jej to zrobił.
A wtem jej zęby nie były już zaciśnięte. Najpierw przyszedł szok – zaraz potem dotarł do niej niewyobrażalny ból, a w końcu przerażenie i niepojęte uczucie braku żuchwy. Czuła ją, jak zwisa na jednym zawiasie; ale równie dobrze mogła jej w ogóle nie mieć, bo każda, choćby najdrobniejsza próba poruszenia nią czy zamknięcia ust sprawiała jej takie cierpienie, że nieomal mdlała. Nie była pewna, czy to świat, czy jeden ze Żniwiarzy przycisnął ją swoim ciężarem do ziemi, wypychając jej dech z piersi, ale nawet przez łzy i grubiejącą warstwę bólu widziała tego, który przed chwilą zwichnął jej żuchwę, a teraz przygotowywał się do penetracji. Elea znów zarzuciła głową, ale gdy niechcący uderzyła ustami o ramię, ból zupełnie odebrał jej siły. Żniwiarz za to bezceremonialnie schwycił ją za już puchnącą, pełną krwi szczękę i wbił się jej w gardło tak głęboko, jak tylko mógł sięgnąć – i niczym nie mogła go powstrzymać.
Gwałcili ją bezmyślnie, bezsensownie, bezlitośnie; walczyli między sobą o dostęp do jej ciała; w uszach jej dzwoniło od ich krzyków, od jej własnych wrzasków, od odzywających się gdzieś w tle słabych słów Bellamy’ego, jakby samym głosem chciał zatrzymać to, co się działo. Od kiedy przestała się opierać, Żniwiarze nie rozstawali się z jej ustami – opuszczali je dopiero, gdy brakowało jej powietrza i jej ciało samo z siebie, ignorując obezwładniający ból, zaczynało z nimi walczyć. Nozdrza wypełniał jej mdlący odór gnijącego potu, w ustach przelewał się metaliczny smak krwi, w głowie jej wirowało z nieustępującego bólu... Żołądek skurczył jej się nagle, szarpnęła się, jednym ruchem wyrywając włosy z pięści Żniwiarza i z własnej głowy, i gdy tylko jego obrzydliwy kutas wysunął jej się z ust, zwymiotowała raptownie i tak silnie, że oddała wczorajszą kolację. Powietrze wypełnił kwaśny odrażający fetor. Żniwiarze jednak zupełnie nie przejęli się ani rozlewającą się im pod kolanami kałużą rzygowin, ani gęstym nieopanowanym ślinotokiem Elei, bo znów schwycili ją za tkliwą szczękę i włosy i wrócili do rytmicznego rżnięcia jej ze wszystkich stron.
Bellamy, blady jak śmierć i na wpół przytomny, wciąż uparcie szeptał jej imię i to właśnie jego przerażone „Nie, nie, L, Elea...” było ostatnim, co usłyszała, zanim gałki oczne wtoczyły jej się w czaszkę i świat ogarnęła ciemność.

- ELEA! – zadudniło jej w uszach. Ocknęła się nagle do nawracającego bólu w policzkach i pośladkach oraz do lejących jej się po podbródku sznurów śliny, łez, resztek wymiocin, spermy i krwi. Krwi, płynącej wciąż po boku Bellamy’ego z każdym jego ciężkim oddechem. Elea sama wrzasnęła z bólu, ale dźwięk rozbił się na kolejnym lub też poprzednim kutasie gwałcącym jej gardło. Bell zbladł jeszcze bardziej od kiedy ostatni raz go widziała i teraz mogłaby przysiąc, że jest na skraju śmierci, że byłby już dawno nieprzytomny, gdyby adrenalina i przerażenie nie kazały mu jej pilnować. A zaraz potem pełnia bólu z jej szczęki i wszystkiego innego do niej dotarła, a wraz z nią wszystko, co się z nią działo, i Elea przez ułamek sekundy żałowała, że Bell nie stracił przytomności.
Kolejna fala bólu pomknęła jej po kręgosłupie, gdy jeszcze jeden Żniwiarz jednym ruchem wbił jej się w odbyt; szarpnęła się znów, tak zatopiona w cierpieniu, że nie mogła już myśleć trzeźwo – jedyne, czego chciała, to uwolnić się i doczołgać się do Bellamy’ego, żeby móc złapać go za rękę i powiedzieć mu, że go kocha, zanim straci go na zawsze. Jak przez mgłę docierały do niej jego słowa, jakby próbował ją uspokoić, żeby przestała walczyć, ale mimo że je słyszała, nie potrafiła ich zrozumieć. Bell zacisnął powieki. Elea targnęła się ponownie, krztusząc się krwią, potem kutasem Żniwiarza, potem wymiocinami, a potem znów Żniwiarzem. Bell otworzył oczy, gdy usłyszał, jak znów wymiotuje, tym razem prawie samą krwią i łzami, a ślina i sperma wylewały jej się z nosa i na wpół otwartych, wiszących ust razem z nieskładnym, nieartykułowanym bełkotem.
Korzystając z tego, że na moment ją puścili, zaczęła cal po calu czołgać się ku niemu, mimo że Żniwiarze ze wszystkich sił wciąż chwytali jej biodra. Poza tym zupełnie nie przejmowali się już, że próbowała im uciec; jeden z nich po prostu przysunął się, żeby znów wbić się w jej gardło, ignorując jej przenikliwy wrzask, trwający jeszcze długo po tym, jak ją puścił. Ruszyła znów powoli przez poplamiony mech. Bell płakał. Płakał jak małe dziecko, ale choć to widziała, nie potrafiła tego zrozumieć.
- L, mój Boże... – szeptał już tak słabym głosem, że jakby w ogóle nie rozbrzmiewał, ale dla Elei był to jedyny dźwięk w okolicy. – Pamiętasz, jak trenowaliśmy razem w lesie za lądownikiem? Jak cię podciąłem w tym samym momencie, co ty mnie przewróciłaś, i upadłaś na mnie i przez moment patrzyliśmy na siebie w milczeniu, choć tak naprawdę oboje chcieliśmy zacząć się całować...
Sznury śliny, łez, resztek wymiocin, spermy i krwi lały jej się po podbródku. Ale Elea już ich nie czuła. Nie czuła upokorzenia ani bólu, ani mdlącego odoru Żniwiarzy, ani nie słyszała ich okrzyków i jęków. Zatopiła się powoli w tym, co szeptał Bell, jak w ciepłe objęcia ruchomych piasków...

Tego konkretnego dnia nauczyła Bellamy’ego kilku różnych sposobów na podcięcie przeciwnika. Tego konkretnego dnia również oboje przyrżnęli w coraz mniej miękki mech więcej razy niż kiedykolwiek wcześniej. Bellamy padał, ona pomagała mu wstać, łapali szybki oddech i wracali do walki. A gdy z rzadka i ona padała, podbijała się z ziemi całkiem sama, kręciła na niego głową i wracali do walki. Aż nagle próbowali jednocześnie podciąć się oboje i skończyło się to jedynie tym, że zawinęli się o siebie i oboje polecieli na glebę. Bellamy, odruchowo wręcz, próbował ochronić ją przed upadkiem, i w efekcie wylądowała wprost na nim, choć wciąż wybijając sobie dech z płuc o jego pierś. Całkiem twardą pierś.
Gdy opadło pierwsze zdziwienie, oboje wybuchnęli śmiechem. Elea zwróciła uwagę, że cień lądownika przesunął się po polanie już tak mocno, że zaskakujące było, że Lilian jeszcze nie przyszła sobie na nich popatrzeć. Potem przeniosła znów wzrok na wciąż uśmiechniętego Bellamy’ego i cała reszta nagle zeszła na dalszy plan. Wpatrywali się tak w siebie przez kilka milczących, powolnych chwil; Elea zupełnie bezmyślnie opuściła się nieco ku niemu, z niezrozumiałego dla niej powodu nie mogąc oderwać wzroku od jego ust. Ale gdy Bellamy owinął ramię wokół jej talii, przyciskając ją nieco mocniej do siebie, a drugą ręką delikatnie dotknął jej policzka, żeby sprowadzić ją bliżej, Elea nagle poczuła, jak serce jej trzepoce i odwróciła głowę. Wywinęła się z jego uścisku tak zręcznie, jak tego drugiego dnia na Ziemi i wstała. Nie podciągnęła go z mchu.
- Myślę, że starczy na dzisiaj – rzuciła tylko gorzko i ruszyła się w stronę obozu. Słyszała, jak za nią Bellamy podrywa się i próbuje ją dogonić.
- Elea, poczekaj. – Chwycił jej ramię innym ruchem, który pokazała mu kilka dni temu, a że się nie spodziewała, nie dała rady się wyrwać.
- Co chcesz? – spytała, siląc się na spokój. Miała cichą nadzieję, że jeśli będzie udawać, że nic się nie stało, to w końcu i on zapomni o tym, cokolwiek tam się pojawiło w jego czerepie. Tak będzie lepiej.
- Właśnie zdałem sobie sprawę, że nie podziękowałem ci jeszcze za uratowanie mi życia wtedy, z Daxem. – Elea poczuła w rękach to uczucie, gdy jego kark poddał się jej sile; odtworzyła w myślach ten mokry dźwięk ustępujących kręgów. Sądząc po lekko pobladłej minie Bellamy’ego, on też go usłyszał. – Po prostu... to było przerażające, z jaką łatwością skręciłaś mu kark. Myślę, że nie chciałem do tego wracać. Ale dziękuję.
Elea wzruszyła ramionami. – Gdyby cię zabił, musiałabym sobie układać plan dnia na nowo albo znaleźć kogoś innego do trenowania. A ja nie lubię zmian.
Bellamy roześmiał się na tę uwagę, nagle i tak jakby bardziej szczerze niż kiedykolwiek dotychczas, gdy żartowali z czegoś w przerwach w tłuczeniu się nawzajem. Elea mogła odejść, ale nagle nie chciała się ruszyć, choć dobrze wiedziała, że marnuje okazję. Nie lubiła zmian – ale tych nie dało się uniknąć, nie na Ziemi, a Bellamy... Powiodła powoli wzrokiem po jego twarzy; mrugnęła i znów widziała, jak odbija się w niej blask ogniska z drugiej nocy, ale tym razem jej to nie odrzuciło. Bellamy najwyraźniej dostrzegł, że coś w jej oczach się zmieniło, bo znów dotknął lekko jej policzka, a gdy się nie odsunęła, pochylił się ku jej ustom. Elea poczuła wspomnienie jego gorzkiego smaku w ustach, ale to już nie miało znaczenia.
Gdy tylko jego język wsunął jej się między wargi, Elea porzuciła wszelkie opory i zarzuciła mu ręce na szyję, przyciągając go bliżej. Bellamy schwycił jej talię i na poły ją prowadząc, a na poły niosąc, pchnął ją ku najbliższemu drzewu. Kora przejechała jej szorstko po nagich ramionach, ale dla niej było to jak słodka nuta pieszczoty. Elea zatopiła się w jego ustach, pozwoliła mu się porwać i całować tak zachłannie, jak tylko chciał. Zapach igliwia i mchu stał się wręcz obezwładniający; esencja lasu kołowała wokół nich z każdym ruchem powietrza, odbierając jej wszelki rozsądek, i Elea resztkami trzeźwości zdała sobie sprawę, że mogłaby mu oddać dziewictwo tu i teraz, gdyby tylko...
Blask ogniska... Wyślizgnęła się zręcznie... Jego gorzki smak...
- Są lepsze rzeczy, które można robić z moimi ustami – odparła najspokojniej, jak umiała, mimo że serce tłukło jej się w piersi jak szalone, po czym opadła na kolana. Blake już dalej nie dyskutował, pozwolił jej robić, co chciała, ale nie był jeszcze gotów, więc Elea przedłużała, jak mogła; i gdy już nie mógł tego dłużej znieść, gdy czuła jego palce we włosach, zaciskające się niecierpliwie na jej skórze, spojrzała na niego i wypełniła nim sobie całe usta. Wpatrywał się w nią na początku, ale potem przymknął powieki, pozwolił głowie opaść na metalową ścianę, a zduszonemu jękowi wyrwać się z gardła. A Elea już wiedziała, że nikt mu jeszcze tak dobrze nie robił.
Z początku delikatnie, pomagając sobie ręką, obiegała go językiem i masowała wargami. Poddawał jej się bez dyskusji, jedną ręką przytrzymując otwarte spodnie, drugą delikatnie zaciskając na jej czaszce. Gdy trochę ochłonął, patrzył się też na nią nieprzerwanie, a ona, gdy tylko mogła, spotykała jego wzrok. I brała go coraz więcej i coraz głębiej, aż poczuła, jak przeciska jej się przez gardło i przymknęła łzawiące oczy, a on wtedy jęknął nisko, czując z pewnością ten nieprawdopodobny ucisk. Schwycił jej głowę mocniej, ale gdy zaczęła się cofać, nagle nie był już pewien, i pozwolił jej się wycofać. Masowała mu ręką męskość, żeby złapać oddech, po czym powiedziała:
- Zrób to, jeśli potrzebujesz – i natychmiast znów owinęła na nim wargi. Blake już się nie wahał, zacisnął jej palce na czaszce i zaczął po prostu ją rżnąć, a gdy poczuł, że przechodzi znów przez gardło, stracił nagle rytm, jęknął przeciągle zduszonym głosem i po kilku kolejnych ruchach poczuła, jak jego gorące nasienie spływa jej do przełyku. Trzymał ją tak jeszcze przez moment, choć zaczynało jej już brakować powietrza, ale nawet gdy ją puścił i mogła swobodnie oddychać, trochę spermy zostało jej na języku. Blake oparł się z powrotem o statek, wyczerpany, a Elea podeszła bardzo blisko, zapinając mu przy tym spodnie. Nic nie powiedział, patrzył tylko na nią, na jej usta i oczy, i wiedziała, że teraz w wątłym świetle dochodzącym nawet tu z ogniska, wydawało mu się, że są całkiem fioletowe. Pocałowała go, lekko i powierzchownie, ale wystarczająco, by poczuł własny smak, a gdy już miał zamiar ją znów złapać i przyciągnąć, wyślizgnęła się zręcznie, chwyciła obie tyki i czym prędzej zniknęła w ciemności. A potem ukryła się za jakimś drzewem i próbowała powstrzymać płacz. Nie dlatego, że gardło ją bolało, bo była już przyzwyczajona, i nie dlatego, że Blake z pewnością spodziewał się czegoś innego i że może będzie próbował to kiedyś wyegzekwować, i nie dlatego, że znów sprzedała się jak dziwka, mimo że miała już tego nie robić; tylko dlatego, że jej się to podobało.
Trzymał ją jeszcze przez moment... Brakowało jej powietrza... Uścisk Żniwiarza zelżał nagle w ułamek sekundy, gdy ostrze maczety odrąbało mu głowę. Mokry dźwięk ustępujących kręgów.
- Umysł to pułapka, a w pułapce jest nagroda.
- W pułapce jest przynęta.
- A to już, moja droga, zależy, czy w nią wpadniesz.
Żniwiarze padli jak kłody, podziurawieni kulami z karabinu Bella, który teraz zwisał bezradnie z ramienia Lincolna. Elea kątem oka widziała, jak Octavia podbiega do brata i próbuje odwrócić jego uwagę i od Elei, i od historii, którą wciąż bezmyślnie mamrotał. Było po wszystkim. Lincoln podszedł i przykrył ją swoją bluzą, ale Elea ledwo to czuła, bo już całkowicie oddała się łzom i z przejmującym płaczem zaczęła walić głową o ziemię do w rytm własnych szarpanych szlochów. Lincoln czym prędzej podniósł ją z mchu zanim zdążyła zrobić sobie krzywdę. Przez ciężką zasłonę łez widziała, jak przygląda się stanowi jej twarzy; jak przez mgłę słyszała, jak mówi Octavii, że rzuci okiem na Bellamy’ego, jeśli ona powstrzyma Eleę od zabicia się przez te parę minut. Zamienili się miejscami. Octavia natychmiast przycisnęła ją sobie do piersi i szeptała słowa otuchy przez cały czas, gdy Elea wypłakiwała swój ból w serii szlochów i bezsensownego bełkotu.
Elei nie przyszło zapamiętać wiele z tego, co się działo potem. Lincoln na pewno musiał opanować krwotok Bellamy’ego. Potem próbował ją podnieść, ale gdy tylko jej dotknął, spanikowała i zaczęła się z nim szarpać... Octavia przyłożyła jej kawałek koszulki Bellamy’ego do twarzy i Elea odpłynęła do słodkiego zapachu chloroformu. Potem zabrali ją z powrotem na Arkę. Ktoś przysięgał, że zacznie używać antykoncepcji, czy może miał nadzieję, że ona używała antykoncepcji. Elea poczuła, że kolejny szloch budzi jej się w piersi, ale gardło miała zbyt ściśnięte (opuchnięte?), by dać mu upust, więc tylko zapadła się z powrotem w ciemność. Docierały do niej jednak pojedyncze urywki rozmów. Głos Abby... Lincolna... Ciche przekleństwa Octavii.
- Nie mogę zająć się nimi obojgiem, będzie musiała poczekać... Tak, zaindukuj śpiączkę.
I głos, który brzmiał dziwnie podobnie do Bella: - Nie, ale... Ona... Jej szczęka...
- ...może poczekać.
- Wykrwawiasz się. Skup się.
Szloch.
- Lincoln! Coś ty jej zrobił?... Mamy tu interakcję, wpada nam w...
- Umysł to pułapka, a w pułapce jest nagroda...