Szybki Newsletter

SZYBKI NEWSLETTER

- nowe tytuły postów! z tagiem z fandomem, żeby nie było niespodzianek, jako że mi się tych fandomów narobiło a narobiło
- na samym dole strony jest lista tagów, a nad nią dodałam wyjaśnienia do niektórych tagów, bo już mnie ludzie pytali

- jeśli ktoś chce, a np. nie może wykorzystać tego czegoś pod spodem, co się nazywa "Subskrybuj" (bo byli ludzie, co mieli z tym problemy), to zostało mi jeszcze 9 miejsc dla powiadomień na e-maila (czyli podajecie mi maila, ja go tu wpisuję, i każda opublikowana notka będzie wam wysyłana... no. Ma to sens?)

wtorek, 31 sierpnia 2010

Stare ale jare #2: Błękitne oko (Sasori x Deidara)

Krótka notka tytułem wstępu, czyli dlaczego wybrałam to opowiadanie?
Po pierwsze, bo jest niesamowite.
Po drugie, bo jest napisane w taki sposób, że trzeba myśleć, co kto robi i o co chodzi.
Po trzecie, bo jest pełne personalnego sentymentu - pisałam je w starym mieszkaniu (chyba ze trzy lata temu), w gównianym notatniku (bo miałam ochotę popisać ręcznie, a nie na kompie), a moja mama leżała na łóżku w moim pokoju i oglądała "Kojaka", jako że mój telewizor był wtedy jedynym działającym w domu...



Błękitne oko
Blade usta rozwarły się w przerażonym krzyku.
Blond włosy rozsypały się na falach powietrza, błękitnie mokre od łez oko otwarło się w szczerym strachu, a pierś unosiła się szybko w nienaturalnym oddechu.
- Deidara? - czerwona czupryna podniosła się z kontrastującej biało poduszki, ale krwistoszare oczy napotkały tylko przemykającą przed sobą czerń płaszcza. W uszy uderzył trzask zamykanych drzwi.
- Deidara! - krzyknął młody mężczyzna, zrywając się i zarzucając na plecy chmurzystą tkaninę. Wybiegł za przyjacielem, dopinając guziki w drodze.
Na korytarzu nie było go widać. Nigdzie nie było go widać. Przebiegł cały dom, budząc tym samym swoich towarzyszy, w końcu wypadł na zewnątrz.
- Deidara! - powtórzył, łapiąc za ogon olbrzymiego gołębia, szykującego się właśnie do lotu.
- Sasori no Danna...? - blondyn próbował powiedzieć to spokojnie zdziwionym głosem, ale z jego surrealistycznie ściśniętego gardła wydobył się tylko przerażony pisk. Jego ręka opadła bezsilnie, gołąb zniknął w smudze dymu, osłabione płaczem i biegiem ciało spoczęło w ramionach przyjaciela, które we właściwym czasie znalazły się we właściwym miejscu.
Skorpion, klęcząc, mocno przytulił Deidarę, który wczepił się w jego pierś i przymknął powieki, nie opanowując nawet diamentowych łez.
- Wezmę cię do pokoju.
Podniósł jego płatkiem róży lekkie ciało, z pełnym empatii oddechem skierował się z powrotem do drzwi ukrytych między ironicznie piaskowymi skałami, a potem krętym, wąskim korytarzem. Przecisnął się między oboma Uchiha, którzy powiedli za nim drwiącym wzrokiem, w milczeniu minął Lidera, który omiótł spojrzeniem wczepionego w zimną, drewnianą pierś z taką ufnością, jakby pulsowała tym żywym, tkwiącym gdzieś tam głęboko sercem, chłopaka, potem jednym, lekkim ruchem mechanicznego skrzydła otworzył sosnowo proste drzwi. Gdy rozległ się ich cichy trzask, Sasori półleżał już na swoim łóżku z szeroko rozstawionymi nogami, z łkającym zduszenie Deidarą między nimi, wtulonym w wybrakowany brzuch, i z ręką głaszczącą ciche włókna jego blond włosów.
- Un? - usłyszał po perliście długiej chwili ciszy.
- Hm?
- Czemu to robisz, un?
- Co?
- Czemu mnie przytulasz? - Deidara szepnął to pytanie z tak niewinnym zdziwieniem, ufnością... z tak ciepłą prostotą, że Skorpion spojrzał na niego zdziwiony.
Jednak kiedy błękitne oko wpiło się w jego wzrok, przeniósł go w przestrzeń. Nie chciał widzieć tych czerwonych łzami powiek, rzęs błyszczących perłą, źrenic z pustym, smutnym wyrazem.
- Wiem, jak to jest... - szepnął niedosłyszalnie. Deidara nie usłyszał go, poczuł te słowa przez zimne drewno, które nagle stało się ciepłe, przez sztuczną skórę, która nagle ożyła, i białą pieczęć na piersi, która zaczęła bić. Poczuł ból zdradliwej miłości, poczuł zapach niedoścignionej straty, wiecznego niedopoznania, płaczu półmartwej sieroty.
Odszedł ze łzami na powiekach, ostatnim tchnieniem miłości, która jeszcze się nie narodziła, a już musiała umrzeć... Odszedł w smutku snu i radości blasku, z ciepłym czołem opadłym na zimne drewno, z wargami niedoszłego kochanka na ustach.
Kolejne niewinne istnienie zgasło w mgnieniu błękitnego oka.

3 komentarze:

  1. O masz Ci los. Musiałaś zabijać Dei? :/ A ja go tak lubię. ^^
    Opowiadanie świetne. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. No, teoretycznie nie musiałam, ale mi pasowało :) Dzięki wielkie. Coraz bardziej mnie przekonujecie do pozostawienia tego bloga :D

    OdpowiedzUsuń
  3. jestes super! Ale szkoda deia...

    OdpowiedzUsuń